część XIV
Loch pod areną był mrocznym pomieszczeniem.
Jedynym źródłem światła było małe okienko, tuż przy
sklepieniu, wychodzące na ulicę przed koloseum. Houn jednak szybko
naprawiła ten fakt, wyczarowując świetlistą kulę i zawieszając
ją w powietrzu nad ich głowami. Miło było zobaczyć coś więcej,
niż jedynie sylwetki reszty magów bitewnych.
Dreyk siadł na kamiennej ławie pod ścianą i
wyciągnął z kieszeni pancernej kurtki kilka listków suszonej
mięty. Włożył je do ust, ssąc przez chwilę, by podczas żucia
sztywne kawałki nie ugrzęzły mu między zębami.
Był ubrany w podobną zbroję do tej, którą
nosił egzaminie sprzed dwóch lat. Reszta studentów, poza
Finsarinem, również nie zmieniła za bardzo swego wyposażenia.
Alar wystroił się niemal jak na paradę, w końcu pochodził z rodu
Raenilów, miał obowiązek odpowiednio się pokazać na takim
widowisku. Przyszedł więc w pełnym pancerzu składającym się z
kolczej koszulki podszytej błękitnym suknem, naramienników i
karwaszy zdobionych w motywy piór oraz łuskowych nagolenników.
Wszystko to zapewne było przygotowane na zamówienie. Sądząc po
herbie ze srebrnych oczek na jego piersi, cała ta zbroja
musiała kosztować fortunę.
Dreyk westchnął, stukając miarowo podeszwą
w kamienną posadzkę. Nie pogardziłby podobnym sprzętem, acz ze
stypendium żywieniowego nigdy nie uzbierałby na taki pancerz.
Nawet ujmując mu te ozdobne fanaberie.
– Dreyk, jak się czujesz? – naraz
zagadnęła go Houn siadając obok na ławie.
– Wspaniale! Pomyśl tylko, gdy wyjdziemy na
arenę, to w najgorszym wypadku nawet nie usłyszymy tych
gwizdów i buczenia z widowni. Po prostu będziemy martwi. Nawet się
nie dowiemy, że nie zdaliśmy!
Dziewczyna patrzyła na niego bez uśmiechu,
nadal oczekując swojej odpowiedzi. Dreyk opanował podskakującą
nogę i wziął głęboki wdech.
– Tak szczerze to kiepsko – wbił wzrok w
posadzkę – stres mnie zżera.
– No to młody, nie jesteś jedyny –
wtrącił oparty plecami o ścianę Iris. – Psiakrew... Jak
pomyślę, że zamiast załatwić sprawę, mam dać popis przed
widownią, to aż się cały z nerwów trzęsę.
– Nikt ci nie każe tańczyć dragonito –
skwitował Algerd. – Idziesz zabijać.
– Będziemy walczyć ze skazańcami, nie? –
Rzucił pytanie Livmir, siedzący na
ławie pod przeciwległą ścianą.
– Tak, diablokrwistymi – odezwał się
skrzydlaty Finsarin.
– Że co?! – jednocześnie zapytali Houn i
Dreyk.
– Nie domyśliliście się? – Alar spojrzał
na nich z góry. – Walczymy, ze skazanymi na karę śmierci. Jakby
na to nie spojrzeć, większość takich delikwentów to
diablokrwiści z manifestacją szału. Poza tym, zwykły rzezimieszek
miałby stanąć przeciwko nam? Nawet
jeżeli byłby dwumetrowym dragonitą, nie stanowiłby wyzwania nawet
dla ciebie, Dreyk. Jedynie diablokrwiści mają przeciwko nam
jakiekolwiek szanse.
– Ta... – podsumował Dreyk. Jeżeli
Finsarin miał rację, czekało ich nie lada wyzwanie.
– Diablokrwiści? – Houn mimowolnie
podniosła głos – No proszę, będzie zabawa. A i przy mordobiciu
przysłużymy się światu.
– Popieram – podchwycił Algerd. –
Pomioty demonów powinny być skrupulatnie wyszukiwane
i unicestwiane. Diablokrwiści są niebezpieczni, nie można im
ufać, ze względu na niezrównoważoną psychikę, a przy tym
każdy jest chodzącą machiną do zabijania. To bardziej demony, niż
śmiertelnicy. Ale niestety mamy kretyński Traktat o Tolerancji. Mam
nadzieję, że Corus go zniesie.
– Powinien to zrobić, powinien – poparł
go natychmiast Livmir. Houn oraz Iris
ograniczyli się jedynie do pokiwania głową na jego stwierdzenie.
– Arcymag Corus nie zniesie traktatu –
odezwał się Dreyk, wbijając wzrok w podłogę. – Od czasów
jego uchwalenia, liczba incydentów z diablokrwistymi znacznie
zmalała. Mogłoby się wydawać, że gdy się na nich nie poluje,
powinna wzrosnąć, ale stało się inaczej. Traktat o Tolerancji
Diablokrwistych przyniósł więcej dobrego niż złego.
– Co chcesz przez to powiedzieć? –
wycedziła Houn.
– Jest mniej incydentów, to raz –
odpowiedział Dreyk, nadal nie podnosząc wzroku i zaciskając drżące
dłonie. – Dwa, w szeregi Gwardii Filiclaryjskiej oraz wojsk
legalnie, choć nieoficjalnie, zaczęli wstępować diablokrwiści. A
skoro są oni machinami do zabijania, to siła militarna kraju
zwiększyła się wymiernie. Mówiąc prościej, Gildia zamiast tępić
diablokrwistych, zaczęła ich wykorzystywać i opłaciło jej się
to. Corus nie pozbędzie się czegoś, co działa na korzyść
całego państwa.
– Młody ma rację – odezwał się Iris. –
Corus nie zniesie traktatu. Chyba, że stałaby się jakaś tragedia,
ale taka dostatecznie duż...
Rozmowę przerwało skrzypnięcie otwieranych
drzwi. Do lochu wszedł gwardzista filiclaryjski. Łatwo
rozpoznawalny po bladoniebieskim mundurze z pancerną kamizelką,
mającą na lewej piersi naszywkę, która przedstawiała dwie
skrzyżowane, srebrne różdżki na błękitnej tarczy.
– Który z was to Houn? – odezwał się. –
Bo idzie walczyć pierwszy.
– Raczej „która” –
dziewczyna poprawiła go.
– Proszę więc panią ze mną – zwrócił
się do niej czarodziej.
– Houn, powodzenia – Dreyk posłał jej
słaby uśmiech.
– Dzięki, tobie też – odpowiedziała, po
czym wyszła za strażnikiem.
W lochu pod trybunami koloseum, wraz z
zamykanymi drzwiami, zapadła cisza. Algerd i Iris wymienili się
spojrzeniami, Livmir strzelał palcami,
Finsarin wpatrywał się w okienko pod sufitem, a Dreyk wziął
głęboki wdech, złożył ręce do modlitwy i zamknął oczy.
Sol i Maneo, dwie bliźniacze, śpiące
boginie. Dojrzyjcie dziś w swych snach mnie i Houn. Sol, zaklęta w
jaśniejącym słońcu, otocz nas swą opieką i miłosierdziem,
wybacz nam to co zamierzamy zrobić. Maneo, zaklęta w krwistym
księżycu, dodaj nam sił w walce i przyjmij śmierć naszych wrogów
jako ofiarę, by twój gniew zelżał choć trochę.
Gdy otworzył oczy, okazało się, że światło,
które wyczarowała wcześniej Houn, zniknęło. Cały loch znów
pogrążył się w mrokach. Sylwetki pozostałych czterech magów
bitewnych czekały w milczeniu na swoją kolej walki na arenie.
Dreyk oparł głowę o ścianę i skupił się
na odgłosach dochodzących z trybun. Widownia była dość gwarna.
Wcześniej jakoś nie zwracał na to uwagi. Kamienne ściany jakimś
sposobem, w znacznym stopniu wygłuszały szum dochodzący z
góry. Wystarczyło się jednak wsłuchać, by zorientować się
w przebiegu pojedynku.
Raz po raz, z góry dochodziły okrzyki trwogi,
westchnienia ulgi, ryki podziwu i przytłumione klaskanie. Pojedynek
był zapewne widowiskowy. Dreyk jednak nie pokusiłby się o
stwierdzenie, że wyrównany. Houn mogła sprawdzać
przeciwnika, przed właściwym atakiem, co wydłużało całą walkę...
Nagle ich loch wypełniło echo aplauzu,
gwizdów i zawziętego tupania w trybuny. Z kamiennego sklepienia aż
sypnęło odrobiną pyłu.
– Zwyciężyła – stwierdził Finsarin –
zapewne zaraz mnie wezwą.
– Ciebie? – prychnął Iris. – Niby
dlaczego?
– Bo nie zniosę dłużej smrodu tego lochu.
Drzwi otworzyły się chwilę potem. Gwardzista
filiclaryjski, widząc ciemności panujące w lochu, wyciągnął
różdżkę i wyczarował świetlistą, lewitującą sferę.
– Algerd Hwojsz, proszę za mną.
Lithijczyk chwycił oparty o ścianę kij
bojowy i ruszył za gwardzistą. Gdy drzwi zamknęły się za nim
Iris zaśmiał się pod nosem.
– Niestety, Finsarin – stwierdził
dragonita – twoje szlachetne powonienie musi jeszcze wytrzymać
uroki naszego lochu.
– Nie kpij – syknął skrzydlaty. – A ty
Dreyk, Transmutacja to też twoja dziedzina. Światła daj, byle
szybko.
– A tak, jasne...
Dreyk skoncentrował się szybko, na wykonaniu
świetlistej kuli. Zbyt szybko. Moc uformowała się do końca
jeszcze przed opuszczeniem jego ramienia, rozświetlając całą lewą
dłoń.
– Jaki kiep – wyśmiał go Livmir.
– Dreyk, wszystkich nas stres bierze – Iris
starał się przybrać rzeczowy ton, ale i tak było po nim widać,
oraz słychać, że sytuacja rozbawiła go w nie mniejszym stopniu –
ale spalić tak proste zaklęcie?
– Ta, wiem... Po prostu za szybko
formowałem...
– No cóż – stwierdził Finsarin – nie
wszyscy jesteśmy profesjonalistami... Wyżej tą rękę...
Nagle z góry doszło ich podobne do
wcześniejszego echo wybuchającego aplauzu. Nie musieli długo
czekać, aż znów zawitał do nich gwardzista. Sam, bez Algerda czy
Houn.
– Iris, proszę za mną.
– Trzymaj się tu Finsarin, obiecuję ci, że
nie będziesz długo czekał. Jeszcze byś nam umarł od tego
smrodu... – rzucił dragonita do alara, uśmiechając się
półgębkiem.
Skrzydlaty nie odpowiedział. Zmarszczył
jedynie brwi, odprowadzając go wzrokiem do drzwi. Livmir
ani Dreyk nie odzywali się. Jak widać, ci którzy „zdali”
nie wracali z powrotem do lochu. Szkoda, Dreyk chciał pogratulować
Houn sukcesu. Przecież wygrała. Musiała wygrać, nie było innej
opcji. Prawda? Wziął głęboki wdech odganiając od siebie złe
myśli.
Jego rozświetlona dłoń zgasła. Bez słowa
ponownie rzucił to samo zaklęcie, tym razem nie śpiesząc się. Z
dłoni Dreyka wyszła świetlista kula unosząc się aż pod
sklepienie, gdzie wedle jego woli miała zawisnąć i świecić przez
parę najbliższych minut.
Po kolejnym wybuchu wiwatów wywołano
Finsarina, a Dreyk został sam na sam z Livmirem. Brano więc ich na
arenę zgodnie z rekomendacją akademii. Od tych z najlepszymi
wynikami, do tych z najgorszymi. Następny będzie więc Livmir.
Dreyk był gotów. Na arenie będzie to prosta
sprawa, zabij albo zostaniesz zabity. Żadnych dylematów, żadnych
wątpliwości. On wchodził tam jako wyszkolony mag bitewny, a
przeciwnik jako zbrodniarz skazany na śmierć. Takich osób nie
należało żałować, w takiej sytuacji nie należało się wahać.
Ale jeżeli Finsarin miał rację, będzie
walczył z innym diablokrwistym. Dreyk westchnął ciężko,
uderzając miarowo kciukiem w udo. Jak na ironię ta kwestia jedynie
ułatwiała całą sprawę. Diablokrwiści są machinami do
zabijania, nierzadko brutalami, czy psychopatami bez krzty
współczucia. Był gotów zarżnąć przeciwnika bez zawahania,
nawet jeżeli sam był istotą jego pokroju. Po prostu on nie był
potworem.
Livmir w końcu został wywołany na arenę.
Gwardzista wywołał go, a ten bez słowa wyszedł z lochu.
Dreyk nie kwapił się, aby życzyć mu powodzenia.
Zamiast tego zaczął
nasłuchiwać, utrzymując miarowy oddech. Potyczka Livmira
zaczęła się przedłużać i to na tyle, że musiał ponownie
wyczarować świetlistą kulę. Nie chciał samotnie siedzieć w
ciemnościach tego parszywego lochu.
Myśli znów zaprzątnęła mu Houn. Dziewczyna
musiała wygrać, nie było innej opcji. Pewnie dała pełny popis
przed publicznością i wykończyła przeciwnika w pięknym stylu.
Zabiła diablokrwistego. Co za kretyn kazał im czekać w
gladiatorskim lochu? Równie dobrze mogliby siedzieć na trybunach,
między widzami, schodzić jedynie wywołani. Mógłby wtedy zobaczyć
jej walkę. Na własne oczy sprawdzić, czy radzi sobie z demonami
przeszłości.
Dreyk westchnął ciężko. Rozmowa przed
wywołaniem jej na plac, była dowodem na to, że raczej sobie nie
radziła. Jakby mogła go spoliczkować samym tonem głosu, zapewne
miałby już gębę obitą na fioletowo...
Wtem usłyszał echo klasków, gwizdów i
wiwatów. Zakończył się pojedynek Livmira,
z pozytywnym dlań wynikiem. W końcu nikt przy zdrowych
zmysłach nie kibicowałby skazańcom. Zwłaszcza jeżeli byli to
diablokrwiści.
– Twoja kolej chłopcze – stwierdził
gwardzista. – Ty jesteś Dreyk, prawda?
Dreyk nie usłyszał jak otwieranych drzwi, dał
się zaskoczyć. Wziął głęboki wdech i wstał, ruszając za
gwardzistą. Gdy wyszli na ciemny korytarz prowadzący na plac areny,
zagadnął czarodzieja Gildii:
– Wszyscy zwyciężyli?
– Pięć do zera dla magów bitewnych – w
głosie gwardzisty się czuć nutę zawodu. – Straciłem przez was
w zakładzie pięć sztuk złota.
– Cała przyjemność po mojej stronie –
odparł Dreyk, sprawdzając czy miecz dobrze chodzi w pochwie.
Gwardzista nie odpowiedział, prychnął
jedynie wyraźnie pod nosem. Nie było czasu na wymianę docinek,
dotarli już do wrót, prowadzących na plac areny. Stało tu dwóch
strażników w błękitnych tunikach, dzierżących krótkie
włócznie. Byli to niemagiczni żołdacy na usługach Gildii.
Otworzyli wrota, wypuszczając Dreyka na arenę.
Światło uderzyło go w oczy. Pod trybunami
było znacznie ciemniej, nawet z rozświetlającą loch sferą
świetlną. Wszechstronna i wygodna magia nie potrafiła zastąpić
światła słonecznego.
– Połamania nóg i ściętej głowy –
spóźniona riposta gwardzisty dopadła go na krótko
przed szczęknięciem zamykanych za nim wrót.
Wielkie Koloseum Wilagradzkie było imponującą
budowlą. Dreyk przekonał się już o tym wcześniej, wchodząc do
gladiatorskiego lochu. Jednak z placu areny, trybuny wydawały się
wręcz gigantyczne. Około osiemdziesiąt tysięcy miejsc zapchanych
enami, głównie ludźmi, górowało nad nim, rozbrzmiewając
gwarem wiwatów i oklasków.
Po lewej, od strony południowej dało się
zobaczyć lożę królewską, wybijająca się ponad miejsca dla
zwykłego plebsu oraz posiadającą wygodne zadaszenie chroniące jej
gości przed słońcem i innymi zjawiskami pogodowymi. Próżno było
na niej szukać lithijskiego króla, dla którego została ona
zbudowana. Dziś zasiadał tam arcymag Viviel Corus, ze swymi gośćmi
i członkami najwyższej rady. Naturalnie w otoczeniu przesadnej
liczby gwardzistów filiclaryjskich.
Dreyka bardziej niż obecność władz państwa,
zainteresowała obecność kilku magów bitewnych zaraz pod lożą
królewską. Siedzieli tam całą piątką, w towarzystwie Amilazath.
Houn machała do niego, chcąc zwrócić jego uwagę. Odmachał
jej, nie mogąc się powstrzymać.
– PANIE I PANOWIE! – po koloseum zagrzmiał
donośny głos. Dreyk jednak nie dostrzegł komentatora. – OTO
OSTATNI UCZESTNIK TEGO WYDARZENIA! DREYK, SYN ELLAE Z PUSZCZY
WILLIJSKIEJ!! MISTRZ TRZECH DZIEDZIN MAGICZNYCH I NIEZRÓWNANY
SZERMIERZ WOLNEJ SZKOŁY MIECZA!!
Po trybunach rozeszła się fala wiwatów i
okrzyków zagrzewających go do walki. Dreyk z krzywym uśmiechem
tylko machał dłonią. Jakoś lepiej teraz rozumiał Irisa, który
narzekał na formę widowiska. Do tytułu mistrza którekolwiek
dziedziny było mu jeszcze daleko, a wolna szkoła miecza? Co to w
ogóle za nazwa? Ładne określenie na „uczono
go machać żelazem w praktyce, a nie tańczyć jak w Jarii”?
Prawdopodobnie.
Mag bitewny, nie zamierzając stać pod wrotami
jak ciołek, ruszył przez arenę na środek placu. Piach w wielu
miejscach był czerwony, nasiąknięty świeżą krwią. Czuć było
też jej delikatny, słodki zapach unoszący się w powietrzu.
Zauważył też w oddali, ślady popiołu. Nie było tutaj jednak ani
jednego ciała.
– DZIŚ PRZEJDZIE ON CHRZEST BOJOWY I ZEJDZIE
Z TEJ ARENY JAKO PRAWDZIWY WOJOWNIK, LUB ZGINIE PRÓBUJĄC!! –
podjął znów komentator. – A STANIE ON NAPRZECIW JEDNEGO Z
NAJGROŹNIEJSZYCH, NAJBRUTALNIESZYCH I NAJDZIKSZYCH
DIABLOKRWISTYCH Z KAZAMATÓW SZACHRANI! OTO
JARD, ZABÓJCA MAGÓW!
Dreyk wyciągnął miecz z pochwy i wypluł
liście mięty zalegające mu w ustach. Po przeciwległej stronie
areny otworzyły się wrota bliźniaczo podobne do tych, przez które
wyszedł wcześniej. Wyszedł przez nie mężczyzna w brudnych,
poszarpanych łachmanach. Z rasy był człowiekiem, do tego dość
wynędzniałym, mającym skołtunione, pozlepiane brudem i łojem
włosy. W lewej ręce dzierżył obnażony już miecz, a prawa,
starannie owinięta bandażami, zwisała luźno wzdłuż ciała.
Wyglądała na niesprawną.
Tym co zdradzało owego Jarda jako
diablokrwistego, były oczy. Miał nienaturalnie, krwistoczerwone
tęczówki i pionowe źrenice. Oba te demoniczne ślepia wbijał w
Dreyka.
Skazaniec zbliżał się do niego powoli Jego
krzywy uśmiech zaradzał, że najwyraźniej był zadowolony z całej
sytuacji. Nie podnosił klingi, trzymając miecz swobodnie
opuszczony. Lekceważył Dreyka, albo chciał sprawiać takie
wrażenie.
Mag bitewny stanął wysuwając w przód lewą
nogę i nieznacznie uginając kolana. Uniósł swój miecz w górę,
zatrzymując z jelcem na wysokości twarzy, gotowy do sztychu, lub
zasłony. Lewą dłoń bez żadnych ceregieli napełnił mocą, po
czym przycisnął do swojej piersi rzucając prosty czar
rozgrzewający. Całe ciało ogarnęła odświeżająca fala ciepła.
Jego mięśnie były rozgrzane i gotowe na pojedynek.
Dreyk nie zamierzał lekceważyć
diablokrwistego. Musiał uważać, jego przeciwnik mógł mieć
niewidoczne, ale za to niezwykle groźne manifestacje. Jego prawe
ramię też było bardzo podejrzane. Możliwe, że objęte
manifestacją demonicznej kończyny. Musiał na nie uważać.
– Dzięki tobie chłopcze, mogłem w końcu
rozprostować kości – stwierdził skazaniec, zatrzymując się
przed nim. – Przy okazji, wiesz co mi powiedzieli?
Na usta Dreyka już pchało się zaciekawione
„co?” Na swoje szczęście, ugryzł się
jednak w język. Konwersacja rozkojarzyłaby go, a nie mógł na to
pozwolić. Dawanie przeciwnikowi jakiejkolwiek przewagi, mogło
skończyć się dla niego fatalnie
– Powiedziano mi, że jeżeli cię zabiję,
odzyskam wolność – kontynuował niezrażony brakiem odpowiedzi
Jard. – Oczywiście nie uwierzyłem w to gówno. Ale oto jestem.
Wiesz dlaczego?
Chyba już oboje wiedzieli, kto zaatakuje
pierwszy. Dreykowi wystarczyło jedynie przygotować się na odbicie
cięcia mieczem, lub uderzenia ręką.
– Przemoc i krew mają zbyt słodki smak –
diablokrwisty uśmiechnął się łagodnie. – Nigdy więc nie
odmawiam małej orgii...
Klinga Jarda błysnęła, uderzając dźwięcznie
w blok Dreyka. Skazaniec był szybki, stanowczo za szybki na
kogoś, kto od dłuższego czasu gnił w więzieniu. Siła z jaką
wyprowadził cios również była godna pochwalenia. Manifestacja
idealnego ciała? Możliwe.
Mag bitewny odskoczył w tył, ale więzień
nie przerywał natarcia. Zmusił Dreyka do ciągłego cofania się i
parowania cięć. Prawdopodobnie chciał go wprowadzić w rutynę i
zaskoczyć go w odpowiednim momencie. W walce konwencjonalnej
miał nad Dreykiem dużą przewagę, ale...
Gdy tylko więzień ciął z góry, mag bitewny
zablokował cios swoją klingą i z lewej dłoni rąbnął go silnym
uderzeniem telekinetycznym. Jarda odrzuciło w tył, aż padł na
ziemię z głuchym tąpnięciem.
Dreyk mógłby w tej chwili zaryzykować.
Doskoczyć, aby szybko dobić przeciwnika. Jednak przy
umiejętnościach szermierczych oraz stylu walki Jarda, byłoby to aż
nazbyt ryzykowne. Mag bitewny mógłby się spodziewać piasku w oczy
i szybkiego pchnięcia w bok. Ponownie przyjął więc postawę,
czekając na wroga.
Leżący na skrwawionym placu skazaniec zaśmiał
się w głos.
– Ha! Telekinezą w brzuch?! – Jard
podniósł się z ziemi. – Niehonorowo! Podobasz mi się...
Z adeptami tajemnic zawsze jest ciekawie. Ale to nie jedyna
dziedzina jaką się parasz, prawda? Wcześniej miałeś dłoń na
piersi, wzmacniałeś się.
Zabójca magów najwyraźniej znał się na
swym fachu. Niewiele osób było w stanie rozpoznać mirmagicznie
rzucone zaklęcie uzdrowień. W końcu nie pojawiały się przy tym
żadne fikuśne światełka. On jednak rozpoznał prosty gest.
Jard skierował czubek ostrza w stronę Dreyka,
mierząc przy tym maga bitewnego swymi wygłodniałymi, karmazynowymi
ślepiami. Ruszył na niego gwałtownie, szarżą szykując się
do pchnięcia. Ruch ryzykowny, ale przy jego szybkości
efektowny.
Dreyk zadziałał szybko, wykorzystując jedyną
przewagę jaką miał nad skazańcem – magię. Wyciągnął przed
siebie dłoń, formując czar magicznej tarczy. Udało mu się ją
wykonać tuż przed tym, gdy Jard zadał swój cios. Ostrze
napastnika odbiło się od niewidzialnej bariery, pozostawiając na
niej malownicze pęknięcie. Wtedy to Dreyk cofnął zaklęcie i
zaatakował tnąc płasko w szyję przeciwnika.
Skazaniec był szybszy, udało mu się podbić
klingę Dreyka w górę i kontynuując ten sam ruch wyprowadzić
cięcie z góry. Prosto w nieosłoniętą żadnym pancerzem głowę
maga bitewnego.
Dreyk uciekł szybko w tył, unikając ciosu.
Krawędź ostrza przeszła po jego kurtce, szarpiąc skórę
pancerza. Chciał się wycofać, uciec od Jarda, by poczekać na
przyrost mocy. Skazaniec naparł jednak na niego, pchając jak dziki
ostrzem raz po raz i nie dając mu szans na jakąkolwiek ripostę.
Mag bitewny musiał reagować. Zastosował więc
sztuczkę, którą już raz powalił skazańca na ziemię. Przy
odbijaniu jednego z ataków Jarda, z lewej dłoni rzucił mu
telekinetycznym uderzeniem w brzuch. Tym razem jednak o wiele
słabszym ładunkiem, tylko, żeby go rozproszyć.
Wtedy oboje zamarli w bezruchu, ze
skrzyżowanymi klingami na wysokości ramion. Oblicze Dreyka było
pobladłe, wyrażające przerażenie, a twarz Jarda zastygła w
wyrazie mściwej satysfakcji. Prawa dłoń skazańca spoczywała przy
jego brzuchu, lekko otwarta, jakby gotowa na złapanie nadlatującego
kamienia.
– Dubelek chłopcze – wycedził Jard.
Dreyk odbił jego klingę i błyskawicznie
wycofał się w tył. Więcej niż kilka kroków, kilkanaście.
Sytuacja była zła. Wymacał za sobą ścianę areny. Nie miał już
gdzie się wycofywać, musiał okrążyć Jarda.
Tymczasem skazaniec uniósł swoją dłoń do
twarzy, chwycił bandaż w zęby i zaczął szarpać. Stare, brudne
płótno puszczało, powoli odsłaniając karmazynową skórę
pokrytą błękitnymi liniami przypominającymi sieć naczyń
krwionośnych. Gdy tylko spadło więcej bandaży dało się też
dostrzec kilka wypustek kostnych na zewnętrznej części
przedramienia.
Było źle, bardzo źle. W głowie Dreyka do
głosu zaczął dochodzić naprawdę zły doradca – panika. Mag
bitewny wziął szybko głęboki wdech, aby się uspokoić i zaczął
myśleć...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz