Reperkusje

Okładkę narysowała MadBlackie [link]

Reperkusje
Wydanie pdf: link!

Nazywała się Antara i była lanai. Pracowała jako starsza alchemiczka w szpitalu Świętej Lidii Uzdrowicielki. Robiła to od zakończenia Wielkiej Wojny, dzień w dzień szykując leki dla pacjentów i osobiście doglądając co gorszych przypadków. Stabilne zajęcie dające godny zarobek oraz nudną rutynę. Czasem nieco zbyt nudną.
Można więc powiedzieć, że wezwanie jej do szpitala o czwartej nad ranem, to jakaś odmiana od codzienności w laboratorium. Prawda, aczkolwiek lanai była bardziej podirytowana niż podekscytowana takim stanem rzeczy. Zwłaszcza że wzywała ją doktor Anoria.
Nie śpieszyła się. Nie zamierzała biegać tylko dlatego, że została przez nią wezwana. Spokojnym krokiem udała się do gabinetu Anorii, wchodząc do środka ze sztucznym uśmiechem na twarzy.
– Spóźniłaś się!
– Wybacz siostrzyczko, ale pośpiech piękności szkodzi…
Zamilkła. Poza swoją siostrą zobaczyła w gabinecie jeszcze jedną lanai. Białowłosą profesor z Kaudnyjskiej Akademii Magii – Taffię Kistelię. Jedna z najstarszych i najlepszych uzdrowicielek w Vilawie.
– Witaj matko – Antara przybrała kamienne oblicze.
Nie spodziewała się jej. Kogokolwiek, ale nie jej.
– Witaj – odparła białowłosa czarodziejka – dawno się nie widziałyśmy.
– Tak, jakieś dziesięć lat, bo ciągle siedzisz na uczelni. – Antara patrzyła to na siostrę, to na matkę. – To ma być jakieś rodzinne spotkanie? Anoria, to był twój pomysł?
– Uspokój się – zamiast siostry odpowiedziała jej Taffia – to nie jest “rodzinne spotkanie”. Nie mam czasu ani chęci się z tobą kłócić.
– Ostatnim razem miałaś do tego duuużo chęci – odgryzła się Antara.
– Zanim rzucicie się sobie do gardeł, może załatwmy najpierw ważniejszą sprawę, dobrze? – wtrąciła się Anoria. – Antara, mamy pacjentkę w ciężkim stanie. Konsultowałam z matką jej dalsze leczenie.
– Skoro tak, to po co tu jestem, kochana?
– Żeby ją wybudzić i dobrać leki – wyjaśniła Taffia. – Dziewczyna jest kluczowym świadkiem w śledztwie Gwardii. Zrobiłam, co mogłam, ale najwyraźniej miała zupełnie przemielony brzuch. Najgorzej oberwało jelito cienkie, na tyle, że prawdopodobnie nigdy nie zaleczy się całkowicie.
– Khornum – stwierdziła Antara – najlepiej w formie płynnej. Podawany doustnie. Coś jeszcze?
– Trzeba ją obudzić – odpowiedziała Anoria – dragonitka, isolubna, siedemdziesiąt kilogramów.
– Sole trzeźwiące na podstawie ognistego krwawca, końska dawka.
– Nie zabij jej – syknęła Taffia.
– Znam się na swojej pracy – Antara zmierzyła matkę chłodnym spojrzeniem. – Anoria, właściwie to po co ją budzić? Śledztwo może poczekać.
– No właśnie nie może.
– Tiregar przysłał do Kaudna komisarza Ormusa – wtrąciła się ich matka. – Możecie się go spodziewać za kilka godzin, kiedy skończy przesłuchiwać studentów Akademii.
– Polityka, jakże by inaczej – prychnęła Antara. – Jaki skandal mnie ominął?
– Sama chętnie bym o tym posłuchała – Anoria spojrzała na matkę. – Ma to coś wspólnego z tym Smoczym Demonem?
– Już słyszałaś?
– Całe miasto słyszało – odpowiedziała Anoria. – Makabreska w stolicy, Namval i Amilazath aresztowani! Pielęgniarki gadały o tym wczoraj jak najęte.
– Gdy nasi studenci wrócili z Langradu, mieli krwawą potyczkę pomiędzy sobą – wyjaśniła Taffia. – A, jako że sprawcą masakry był najprawdopodobniej nasz diablokrwisty student, to tak, jest to kontynuacja widowiska z ich chrztu bojowego.
– Dorwali go? – zapytała Antara.
– Nie. Zatrzymali za to jego siostrę. To ona uratowała twoją nową podopieczną, Tara.
– Och? – lanai podniosła brew. – Myślałam, że to ty ją sklejałaś.
– Źle myślałaś – skwitowała ją matka. – Jeszcze coś, czy zrobisz w końcu te mikstury?
– Nie próbuj rozstawiać mnie po kątach – Antara zmrużyła oczy. – Wiem co mam robić. Brakuje mi tylko jeszcze dwóch rzeczy. Numeru sali i jej imienia.
– Sala numer trzysta siedem – pośpieszyła z odpowiedzą Anoria – a pacjentka nazywa się Houn.
– Houn? Rodzice naprawdę ją skrzywdzili...

***

Antara, po przygotowaniu khornum oraz soli trzeźwiących, niezwłocznie udała się do sali trzysta siódmej. Łatwo znalazła tam nieprzytomną dragonitkę, pozostałe łóżka były bowiem zupełnie puste.
Alchemiczka zdecydowała się poczekać z podaniem eliksiru na rany. Formalnie, przy obrażeniach dragonitki, powinien być on spożywany jedynie przed posiłkiem lub w przypadku oddawania czarnego kału. Bezpośrednio po regeneracji magicznej? Kompletne marnotrawstwo specyfiku.
Lanai nie chciała też jej rozbudzać przed przybyciem gwardzistów unijnych. Kobieta pewnie była jeszcze w szoku po walce, a Antara nie miała ochoty się nią zajmować. Zamiast tego, postawiła torbę ze specyfikami na stoliku nocnym i usiadła na krześle obok, podwijając przy tym fartuch laboratoryjny.
Czekając na przybycie gwardii, Antara przyjrzała się swojej pacjentce. Houn miała hebanowe włosy ani proste, ani falujące, a coś pomiędzy, wyraźnie zniszczone w trakcie potyczki. Cera dragonitki była z kolei bardzo jasna, typowa dla mieszkańców północnych krain.
Houn posiadała też powszednie dla żmijowej rasy łuski. W jej konkretnym przypadku znajdowały się na dłoniach i przedramionach, sięgając aż do łokci. Antara spodziewała się, że przy dragonitce odpornej na mróz będą one białe lub błękitne. Houn jednak miała łuski koloru ciemnego piasku.
Ponadto zauważyła również, że jej podopieczna ma atletyczną budowę ciała. Mięśnie Houn nie wydawały się wyrzeźbione na pokaz, a do walki i to w konkretny sposób. Antara nie raz widziała już podobną sylwetkę u niektórych weteranów Wielkiej Wojny. Osobiście przyrównywała tę budowę ciała do pumy. Posiadający ją wojownicy, zamiast czystej siły, opierali swój styl walki na połączeniu wytrzymałości z mobilnością. Oglądanie ich w akcji było prawdziwą przyjemnością dla oka.
Otwierane drzwi wyrwały lanai z zamyślenia.
Do sali weszły trzy osoby. Dwójka unijnych gwardzistów oraz cywil.
Pierwszy z gwardzistów, vang, miał na nosie binokle przeciwsłoneczne o ciężkich, stalowych oprawkach. Odziany był w ciemny napierśnik z insygniami komisarza: trzy białe gwiazdy nad unijną różą wiatrów.
Krok za nim szła lanai, ze stereotypowymi blond włosami. Od progu taksowała wzrokiem Antarę, z wyraźnym ostrzeżeniem zrozumiałym jedynie dla innej lanai. Alchemiczka odwdzięczyła jej się tym samym, dokładnie oceniając jej uniform. Była sierżantem, nad unijną gwiazdą miała jeden biały pas. W przeciwieństwie do swojego przełożonego nie nosiła metalu, a czarną, przeszywaną kamizelkę. Przy pasie miała też różdżkę w pochwie.
Cywilem natomiast był nirenem w średnim wieku. Miał na sobie staromodną, ziemistą szatę z opończą i bordowy kapelusz. Niósł też ze sobą skórzaną teczkę.
– Witam – vang podszedł do alchemiczki – Antara Kistelia jak mniemam?
– Owszem. A pan to Ormus Voloskiewicz, tak?
– We własnej osobie – vang miał niewzruszony wyraz twarzy. – Ze mną jest jeszcze sierżant Rea Yandar – lanai kiwnęła głową – oraz Arde Felianski, prokurator.
– Witam szanowną Panią – niren skłonił się przed nią, jakby była szlachcianką.
– Dzień dobry – Antara w odpowiedzi wywróciła oczyma.
– Świadek jest jeszcze nieprzytomny – zauważył vang. – Proszę ją wybudzić. Załatwimy to szybko i sprawnie.
– Już – alchemiczka sięgnęła do torby na stoliku. – Uprzedzę tylko, że może to trochę potrwać. Dragonici zazwyczaj muszą przyjąć większą dawkę, aby sole zaczęły działać...
Wyciągnęła i otworzyła małą buteleczkę. Nachyliła się nad dragonitką, przeciągając specyfik kilkukrotnie pod jej nosem. Nic.
– Jak widać, odporna jest. Jeszcze chwi…
To stało się błyskawicznie. Houn chwyciła ją za włosy i szarpnęła w swoją stronę. Antara wylądowała twarzą na jej piersi, a pierwszym co zobaczyła, był czarny sztych niebezpiecznie blisko jej oka.
Rea błyskawicznie dobyła różdżki, celując prosto w dragonitkę. Arde z kolei odsunął się kilka kroków, rozglądając się nerwowo. Ormus natomiast stał niezwruszenie. Spokojnie ściągnął swoje binokle i patrzył na Houn.
– Gdzie jestem? Czego chcecie? – syknęła dragonitka.
– Jesteś w szpitalu Świętej Lidii Uzdrowicielki w Kaudnie – odpowiedział Ormus. – Chcemy cię przesłuchać. Lanai, którą wzięłaś na zakładniczkę, jest tu tylko po to, by cię obudzić. Na czas przesłuchania chciałbym ją wyprosić, jeśli łaska.
– Gdzie jest Dreyk? – Houn najwyraźniej nie zamierzała jeszcze uwolnić Antary.
– Zbiegł – odpowiedział Ormus – wysłałem za nim trzydziestu ludzi.
– Mało – Houn w końcu zwolniła uścisk.
Antara podniosła się do pionu. Serce jej biło jak szalone. Miała już do czynienia z niezrównoważonymi pacjentami, ale to… Houn dokładnie wiedziała, co robi. Świadomie zaskoczyła wszystkich na sali i przejęła kontrolę nad sytuacją.
Lanai poprawiła fartuch, starając się wyglądać na niewzruszoną.
– Tak więc – Ormus spojrzał na Antarę – dziękuję za pomoc i proszę o wyjście.
– Oczywiście – Antara sięgnęła po swoją torbę. – Żegnam więc państ…
– Siostro! – zatrzymała ją Houn. – Moje podbrzusze mnie boli.
– Boleć będzie – Antara odwróciła się z powrotem w stronę dragonitki – twoje jelita były dosłownie wyprute.
– Gdy się poruszyłam, coś się zerwało – Houn krzywiła się wyraźnie. – Czuję ciepłą ciecz w kroku i to raczej nie jest mocz.
– Zobaczę… – alchemiczka podniosła prześcieradło. – Niedobrze… Panowie, proszę wyjść, natychmiast!
– Rea, zostań – Ormus wydał polecenie swojej podwładnej.
Vang i niren pośpiesznie opuścili salę, zamykając za sobą drzwi. Antara mogła swobodnie przystąpić do działania.
– Houn – lanai zwróciła się do pacjentki – dasz radę odwrócić się na plecy?
– Dlaczego? Jesteś uzdrowicielką, po prostu załatw to zaklęciem.
– Nie jestem magiem, tylko alchemikiem, kochana – Antara uśmiechnęła się, wyciągając ze swej torby gruszkę medyczną. – Możesz traktować to jako karę, za wzięcie mnie na zakładniczkę.
Pozostająca w sali gwardzistka, na ten widok natychmiast odwróciła się do kobiet plecami. Houn natomiast patrzyła z niesmakiem, jak Antara odkorkowuje buteleczkę z khornum i odsysa z niej specyfik.
– Jeżeli nie jesteś w stanie się odwrócić – lanai stanęła nad Houn z pełną gruszką w dłoni – pomożemy ci razem z panią sierżant.
– Dam radę – dragonitka odwróciła się na brzuch.
– Teraz nie zaciskaj, proszę, pośladków… dzielna dziewczynka.
– Daruj sobie – syknęła Houn.
– Możesz przewrócić się z powrotem na plecy – Antara wyciągnęła chustkę i dokładnie przetarła nią gruszkę. – Gdyby po zabiegu chwyciła cię potrzeba, to nocnik jest pod łóżkiem. Poinformuję też pielęgniarki, aby zmieniły ci pościel.
– A więc koniec – sierżant Yandar odwróciła się z powrotem w stronę Houn. – Możemy kontynuować?
– Tak – Houn na powrót przykryła się prześcieradłem – miejmy to już za sobą.
Yandar przyprowadziła zza drzwi swojego przełożonego oraz prokuratora. Niren spoglądał nerwowo po Antarze i Houn. Vang z kolei zachował kamienne oblicze, jedynie mrużąc nieco oczy pod wpływem światła.
– Wszystko dobrze, tak? – komisarz Voloskiewicz zwrócił się do Antary. – Poproszę więc ponownie…
– Ormus, niech lepiej zostanie – wtrącił się prokurator. – Wystarczy, że zobowiąże się do zachowania poufności.
– Dobrze – stwierdził vang. – Houn, nie masz nic przeciwko temu, aby Antara Kistelia uczestniczyła w przesłuchaniu?
– Nie mam nic przeciwko – odpowiedziała dragonitka.
– A więc Antaro Kistelio – Ormus zwrócił się do lanai – zostając w tej sali, zobowiązujesz się do zachowania poufności. Wszelkie nieautoryzowane przez gwardię lub sąd rozpowszechnianie informacji z tego przesłuchania będzie ciągnęło za sobą surową odpowiedzialność karną. Czy rozumiesz?
Surową? Powtórzyła w myślach alchemiczka.
– Rozumiem – kiwnęła w odpowiedzi.
– Świetnie – prokurator Felianski wyciągnął ze swojej teczki pióro, zakorkowany kałamarz, podkładkę oraz zapisany dokument.
Niren niezwłocznie podał Houn papier razem z podkładką. Kałamarz natomiast odkorkował i namoczył w nim pióro.
– To raport z zeznań świadków – wyjaśnił. – Wiemy, że jesteś w stanie szoku, ale twoje świadectwo, jako osoby biorącej bezpośredni udział w całym zdarzeniu, jest potrzebne natychmiast. Dlatego też wystarczy, że się podpiszesz pod tymi zeznaniami. Znacznie skróci to ilość pytań, na jakie będziesz musiała nam odpowiedzieć.
Antara delikatnie wciągnęła powietrze. Zauważyła, że Ormus cały czas ją obserwuje. Tak samo, jak jego podwładna, Rea. Alchemiczka zachowała jednak spokój. Nie zamierzała wpakować się w to śmierdzące bagno.
Houn tymczasem obdarzyła nirena podejrzliwym spojrzeniem i przystąpiła do czytania dokumentu. Natarczywie ignorowała przy tym pióro, które starał się jej podać prokurator. Wszyscy musieli w milczeniu czekać, aż skończy.
– Nie podpiszę tego – Houn wcisnęła dokument z powrotem Felianskiemu.
– Ale dlaczego? – zapytał niren. – To rozwiąże większość problemów.
– Napisano tam – dragonitka nie zwracała uwagi na nirena, patrzyła prosto w oczy Ormusowi – że Dreyk napadł na mnie. To kłamstwo. Ja napadłam na niego.
Antara z wrażenia zakryła usta dłońmi, Feliański zdębiał, a Yandar patrzyła tylko na komisarza, czekając na reakcję. Houn jednym zdaniem posłała do kosza skrzętnie przygotowaną, “właściwą” wersję wydarzeń i to przed samym Voloskiewiczem.
– Udam, że tego nie słyszałem – rzekł Ormus. – Po prostu podpisz zeznania.
– Nie – naciskała Houn.
– Rozumiesz, że to cię obciąża? – vang nie dawał za wygraną. – Wiem, co tobą kierowało. Chciałaś się pozbyć groźnego diablokrwistego. Pochwalam to, ale Dreyk w momencie masakry był unijnym gwardzistą. Może niezaprzysiężonym, to prawda, ale nadal gwardzistą. Rozumiesz to?
– Rozumiem doskonale – wycedziła Houn – ale nie zamierzam łgać. To JA go pierwsza zaatakowałam i to z zamiarem… z zamiarem odebrania mu życia.
– Nie zmienisz zdania?
– Nie.
– Houn – Ormus spokojnie założył swoje binokle przeciwsłoneczne – jesteś aresztowana pod zarzutem usiłowania zabójstwa unijnego gwardzisty. Z faktu stanu zdrowia jest to areszt szpitalny. Przesłuchanie z kolei kontynuujemy w bardziej klasyczny sposób. Arde, spisuj zeznania. Rea – skinął na podwładną lanai.
Prokurator Feliański szybko wyciągnął ze swojej teczki czystą kartkę papieru, przygotowując się do notowania. Z kolei sierżant Yandar podeszła do łóżka dragonitki i przyłożyła jej różdżkę do skroni.
Mentalagne – wypowiedziała zaklęcie.
– Houn, jeśli skłamiesz, będziemy wiedzieli – poinformował Ormus. – Także odpowiadaj szczerze: co robiłaś dwudziestego czwartego czerwca, po opuszczeniu langradzkiego koloseum?
Tak zaczęło się przesłuchanie, na którym Antara dowiedziała się o swojej nowej pacjentce więcej, niż powinna. Z zaskoczeniem jednak stwierdziła, że to i tak nie wszystko, czego chciałaby się o niej dowiedzieć.

***

Następnego dnia Antara nie odwiedziła już sali trzysta siódmej. Zaraz po przesłuchaniu Houn została przeniesiona do wieży szpitalnej, gdzie znajdowały się pojedyncze pokoje. Normalnie przeznaczone dla co bardziej majętnych magów na czas leczenia. W jej wypadku przeniesienie nie było spowodowane statusem społecznym. Po prostu sala na wieży idealnie nadawała się na “medyczną celę”: jednoosobowa, okna znajdują się wysoko nad ziemią i tylko jedno, łatwe do pilnowania, wejście.
Lanai wspinała się więc po schodach, zbliżając się do dwóch gwardzistów stróżujących pod drzwiami. Jednym z nich była sierżant Yandar, jej towarzysza Antara jednak nie rozpoznawała. Postawny i całkiem przystojny dragonita. W miejscu lewego ramienia miał wstawioną stalową protezę golemiczną. Wynosząc po braku insygniów na pancerzu, był zaledwie szeregowcem.
– Nie spodziewałam się – zagadnęła Antara – że pani sierżant zostanie przypisana do byle pilnowania więźnia.
– Sprawowanie pieczy nad wyszkolonym magiem, wymaga obecności doświadczonego antymaga – odparła Yandar.
– Ach tak?
– Tak – gwardzistka spojrzała na tacę, którą niosła alchemiczka. – No proszę, nigdy nie widziałam szpitalnego alchemika przynoszącego śniadanie pacjentowi. Pielęgniarek wam zabrakło?
– Dobry alchemik zawsze dogląda swojego wywaru – odparła lanai. – To jak, wpuścicie mnie?
– Po prostu wchodź – stwierdziła sierżant.
Dwie lanai weszły do sali. Rea zamknęła za nimi drzwi i oparła się o nie, zakładając ręce na piersi. Antara natomiast ruszyła prosto do łóżka swojej pacjentki.
Houn nie spała. Leżała bezczynnie na łóżku, wpatrując się bez wyrazu w sufit i zaciskając dłonie w pięści. Nic dziwnego, zgodnie z zaleceniami wypoczywała. Nie, żeby też mogła robić coś więcej. Ręce w nadgarstkach krępowały jej ciasne, antymagiczne kajdanki.
– Witaj kochana – Antara usiadła przy łóżku.
Houn nie odpowiedziała jej. Obdarzyła ją tylko spojrzeniem z wyraźną mieszaniną irytacji oraz znudzenia.
– Mam cię nakarmić na leżąco, czy może jednak usiądziesz?
– Sama zjem – dragonikta podniosła się do pozycji siedzącej, zabierając miskę z tacy.
– Poczekaj, najpierw eliksir – lanai odkorkowała buteleczkę z khorunum. – Będziesz musiała zażywać go zawsze przed jedzeniem.
Houn bez słowa wzięła buteleczkę i jednym haustem wypiła całość.
– Jak długo mam go brać?
– Będę z tobą szczera – odpowiedziała Antara – nie wiem. Być może miesiąc, rok, albo nawet do końca życia. Okaże się w najbliższym czasie. Jedno wiem jednak na pewno: magią ci już nie pomożemy.
– Po prostu świetnie.
Dragonitka zabrała się za miskę z rozwodnioną zupą. Antara przyglądała jej się w milczeniu przez dłuższą chwilę. Pytanie, które ją tu przyprowadziło, nieznośnie świerzbiło jej język. Nie chciała go jednak zadawać wprost, z drugiej jednak strony nie było subtelniejszego sposobu na wyciągnięcie odpowiedzi ze swojej pacjentki.
– Houn, jeżeli mogę cię zapytać – zagadnęła w końcu. – Dlaczego się wczoraj przyznałaś? Jeden podpis i twój oprawca, ten Dreyk, miałby zniszczone całe życie. Kto wie? Może zostałby nawet z miejsca skazany na śmierć?
Houn nie odpowiedziała od razu. Przestała jeść, odkładając pełną łyżkę z powrotem do miski, po czym postawiła zupę z powrotem na tacy.
– Po co ci to wiedzieć? – zapytała w końcu.
– Chcę po prostu wiedzieć, kim się zajmuję, kochana.
Dragonitka milczała. Najwyraźniej nie była to odpowiedź, która ją satysfakcjonowała.
– No dobrze Houn – westchnęła lanai. – Możesz to zachować dla siebie, jeżeli nie czujesz się komfortowo. Wiedz tylko, że rozmowa dobrze ci zrobi. Może się nawet jakoś odwdzięczę za zaspokojenie mojej ciekawości?
– Dobra, wygrałaś – dragonitka spojrzała na nią krzywo. – Powód jest prosty: ten… zakłamany drań jest mój. Chcę go dorwać, zatłuc i patrzeć mu w oczy, kiedy będzie umierał.
Zimna jak lód – wyrecytowała lanai – słodka niczym krew. Piękna jak gwiazda, groźna niczym lew.
– “Zemsta” Tyrmofara Białego – rozpoznała Houn. – Strasznie kiczowaty tekst, ale faktycznie pasuje.
– Mężczyźni zawsze kłamią, kochana – dorzuciła Antara. – Robią to, byśmy do nich lgnęły skuszone piękną iluzją, bo rzeczywistość nie jest już tak słodka.
– Pięć lat – syknęła dragonitka. – Zwodził mnie całe pięć lat i… a, właśnie! Antaro, czy pozwolisz mi coś sprawdzić?
– Co takiego?
Dragonitka bez ostrzeżenia chwyciła lanai obojgiem dłoni za fartuch i przyciągnęła do siebie. Ich twarze znalazły się blisko, zbyt blisko.
– ZOSTAW JĄ!! – czuwająca sierżant Yandar dobyła różdżki.
Drzwi do środka otwarły się gwałtownie. To drugi gwardzista wpadł do środka na krzyk swojej przełożonej.
– Nic mi nie jest! – krzyknęła do nich Antara – Żadnych zaklęć!
Houn nie zrobiła jej krzywdy, nawet pazury wbijała jedynie w materiał fartucha. Bezwzględnym, świdrującym spojrzeniem przeszywała jej oczy. Badała niebieskie tęczówki, oceniała błękit białka i lustrowała krągłość źrenicy.
W końcu puściła ją, po czym opadła z powrotem na łóżko.
– Chyba nie jesteś diablokrwistą – stwierdziła krytycznie. – Chociaż jego też tak sprawdzałam i też nie wyglądał na jednego.
– Koniec widzenia! – zarządziła sierżant Yandar. – Kistelia, natychmiast wyjdź.
– Oczywiście pani sierżant – lanai poprawiła fartuch i wzięła tacę. – Do zobaczenia później, kochana – zwróciła się do Houn.
To było bardzo ekscytujące doświadczenie – prawdziwy wojownik biorący sprawę w swoje brutalne ręce. Teraz było już takich niewielu, zwłaszcza w magokratycznej Vilawie. Nawet pojedynki na arenach były wyprane z prawdziwego dreszczyku emocji.
Aż tu naraz, po tylu latach spokoju spotkała Houn. Bardzo interesującą magiczną wojowniczkę. Pożałowała, że nie widziała jej chrztu bojowego. Walka na śmierć i życie z udziałem tej kobiety, byłaby fascynującym widowiskiem.

***

Tydzień później, przed południem, w laboratorium Antary zrobiło się nad wyraz tłoczno. Odwiedzili ją bowiem prokurator Felianski oraz Drakir Roituren – kudłaty sevek, będący nadanym z urzędu obrońcą Houn.
– A więc – zaczęła lanai po wymianie uprzejmości – dlaczego panowie przeszkadzają mi w pracy?
– Potrzebujemy rozeznać się w stanie zdrowia oskarżonej – pośpieszył z wyjaśnieniem Roituren – jest to istotna kwestia w jej sprawie.
– Śmiem się nie zgodzić Drakir – stwierdził niren – obrażenia nie dotyczą jej sprawy. Są po prostu konsekwencją incydentu, nie jego czynnikiem twórczym.
– Dowodzą słuszności jej rozumowania – odparł natychmiast sevek – co w połączeniu z wydarzeniami na arenie oraz nieświadomością o stanie prawnym Smoczego Demona, stanowi okoliczność łagodzącą.
– Może łaskawie zostawicie tę debatę dla sądu? – zasugerowała Antara.
– Racja… – speszył się Roituren.
– To z przyzwyczajenia – wyjaśnił Felianski. – Nie pierwszy raz stajemy naprzeciw siebie na sali sądowej.
– No dobrze – Antara zerknęła na chwilę do gotującego się wywaru w kociołku – dlaczego więc przychodzicie do mnie, a nie do Anorii?
– Doktor Kistelia skierowała nas do Pani, jako osoby odpowiedzialnej za leczenie oskarżonej – znów pierwszy odpowiedział Roituren.
Jakże by inaczej, kochana siostra miała zbyt wiele na głowie, aby zająć się swoją robotą. Chociaż… W tej sytuacji to całkiem szczęśliwy zbieg okoliczności.
– Stan zdrowia Houn jest stabilny – Antara zmierzyła wzrokiem obu mężczyzn. – Daleko jej jednak do wyzdrowienia. Ma permanentnie uszkodzone jelita i potrzebuje stałego dostępu do leków oraz wyspecjalizowanej opieki medycznej. Na ten moment, ledwo może opuszczać łóżko.
Niren i sevek spojrzeli po sobie. Kąciki ust Roiturena wyraźnie drgnęły, Felianski przewrócił jedynie oczyma.
– To nic nie zmienia w sprawie – podsumował prokurator. – Dowodzi tylko temu, że ta kobieta kompletnie zniszczyła sobie życie.
– Zniszczyła sobie życie? – podchwyciła Antara. – Jest aż tak źle?
– Biorąc pod uwagę – odpowiedział Feliański – że wczoraj Smoczy Demon został oczyszczony z wszelkich zarzutów, to jej sprawa jest fatalna, bo dorzucono do zarzutów jeszcze spowodowanie całej masakry.
– Bezprawnie – wtrącił się Roituren – za czyny diablokrwistego ogarniętego szałem, odpowiada zawsze diablokrwisty.
– Z zeznań wynikło, że była to świadoma samoobrona. Będziesz potrzebował cudu, żeby wybronić ją od Szachrani, Drakir… W każdym razie, pani Kistelio – Feliański zwrócił się do Antary – będziemy musieli prosić o napisanie formalnego zaświadczenia w tej sprawie. Trzy kopie, wszystkie podpisane i z pieczęcią szpitalną.
Antara ostentacyjnie odwróciła się do swojego kociołka. Łyżką przemieszała wywar i przekręciła gałkę magicznego palnika, zmniejszając pod nim ogień.
– Zrobię to w wolnej chwili – stwierdziła lanai. – Dodam do tego też pełną dokumentację medyczną i wyślę do panów oraz sędziego… – odwróciła się w stronę Roiturena, opierając dłonie na stole laboratoryjnym za sobą – kto prowadzi sprawę?
– Tarevor Orek – odpowiedział szybko sevek.
Tarevor Orek, powtórzyła lanai w myślach, zapamiętując nazwisko. Nie mogła się powstrzymać przed podniesieniem kąciku ust. Odwróciła się więc szybko z powrotem do kociołka, by przemieszać wywar.
– Nie trzeba się jednak tak fatygować – stwierdził prokurator – wystarczą nam jedynie zaświadczenia.
– To nie ja będę się fatygować – prychnęła alchemiczka – jestem na to zbyt zajęta. Zaprzęgnę do spisania dokumentacji pielęgniarkę. Całość dostaniecie panowie w przeciągu kilku dni. Czy to już wszystko?
– Tak, z naszej strony to wszystko – Roituren skłonił się na pożegnanie.
– Do widzenia więc – lanai podała obojgu dłoń – i życzę powodzenia w sądzie.
Alchemiczka patrzyła za wychodzącymi mężczyznami. Gdy tylko wyszli, uśmiechnęła się półgębkiem do samej siebie. Czuła przemożną chęć wpakowania się w to śmierdzące bagno. Dla pewnej dragonitki, której była winna przysługę za słowa szczerości i oderwanie od codziennej rutyny. Dla prawdziwej wojowniczki, która przysięgła śmierć swojemu oprawcy. Dla krwi, której przelanie jest warte wszelkiego wysiłku.

***

– Witaj Houn, jak wieczór? – zapytała Antara.
Trzeci raz tego dnia odwiedzała dragonitkę, jak zwykle przynosząc jej buteleczkę khornum i kolację – miskę rozwodnionego rosołu.
Houn stała przy otwartym oknie. Formalnie nie powinna jeszcze wychodzić z łóżka, ale Antara jakoś nie miała ochoty jej o tym przypominać. Rozumiała, że ciężko przeleżeć cały dzień. Poza tym jej stan znacznie się poprawił przez kilka ostatnich dni. Nagłe krwotoki nie powinny mieć już miejsca, nawet przy poruszaniu się.
– Nudny – odparła dragonitka – i to bardzo, biorąc pod uwagę, że przez ostatnią godzinę obserwowałam, jak chmury zmieniają się nad miastem. Jutro chyba będzie padać… – Houn odwróciła się do Antary. – Znowu zupka. Świetnie – stwierdziła z przekąsem.
– Niestety kochana, taką masz dietę. Najpierw jednak eliksir.
Dragonitka wypiła zawartość buteleczki jednym haustem. Odłożywszy ją na tackę, natychmiast sięgnęła po miskę z zupą.
– Tylko nie jedz przy oknie – upomniała ją lanai – już jeden posiłek skończył wczoraj za nim.
– Tak, tak – Houn posłusznie usiadła na łóżku. – Powiedz, nie macie pielęgniarek w tym szpitalu?
– Mamy – Antara siadła na krześle naprzeciw – około pięćdziesięciu. Jednak zajmowanie się tobą, kochana, jest dla mnie świetną okazją na przerwę w pracy.
– Właśnie, co do twojej pracy – podjęła Houn – zawsze przynosisz tylko jedną buteleczkę eliksiru. Nigdy nie zostawiasz nic na zapas.
– Bo nie potrzebuję trzymać tu zapasu.
– Ale ja potrzebuję – stwierdziła dragonitka – chciałabym mieć jakąś rezerwę pod ręką na wszelki wypadek.
– Hmm… – Antara zamyśliła się.
Wczoraj zupa razem z łyżką “wypadła” jej przez okno. Dziś jej pacjentka poprosiła o zapas mikstury podtrzymujący ją przy życiu. Jak na dragonicką dyskrecję, Houn zasłużyła na piatkę z plusem. Jednakowoż, jak to mówią: bujać to my, ale nie nas.
– Wrócimy jeszcze do tego tematu – powiedziała w końcu Antara. – Na razie chciałabym ci opowiedzieć pewną historię, która akurat mi się przypomniała.
– Słucham – przyzwoliła Houn, ale i podniosła pytająco jedną brew.
– Za czasów Wielkiej Wojny, zdarzyło mi się działać z partyzantami za linia wroga – zaczęła lanai. – Specjalizowałam się wtedy w ważeniu trucizn i narkotyków, ale drużyna wymagała ode mnie też wsparcia medycznego. Nie powiem, że byłam z tego specjalnie zadowolona. Wolałam chodzić na akcje, zamiast łatać rannych, ale poznałam się dzięki temu nieco na wojownikach.
– Do czego pijesz? – Houn zmarszczyła brwi, odkładając łyżkę do miski.
– Sza! Opowiadam historię – Antara położyła palec na ustach. – Po jednej z akcji, było to bodajże wysadzenie transportu Imperialnego prochu, jeden ze starych weteranów wrócił poważnie ranny. Dragonita, zupełnie jak ty. Ustabilizowałam go, opatrzyłam i na wszelki wypadek przygotowałam mu zapas khornum właśnie. To był duży błąd.
– Chyba wiem, do czego zmierzasz.
– Tak? – lanai uśmiechnęła się łagodnie. – Więc słuchaj dalej. Powinnam zwrócić większą uwagę na to, jak bardzo mój podopieczny chciał się zemścić za śmierć jednego z naszych towarzyszy. Biedny leming. Wymknął się sam, zabierając ze sobą kuszę oraz cały zapas Khornum.
– Niech zgadnę – prychnęła Houn – przez rany Imperialni go dorwali i rozstrzelali.
– Nie – Antara pokręciła głowa – znaleźliśmy go dwa kilometry od obozu. Żadnej rany na ciele, wszystkie butelki Khornum puste. Złamane żebro się przemieściło i przebiło mu płuco, a na to eliksiry niestety nie pomagają.
Dragonitka milczała, zerkając ponad ramię Antary. Widać było, że obserwuje ona sierżant Yandar czającą się przy drzwiach. Analizowała sytuację, w locie zmieniła plan.
Antara nie zamierzała dać jej czasu na myślenie.
– Nie bądź lemingiem Houn – nachyliła się do niej, ściszając głos. – Nawet jeżeli zdołałbyś dorwać Dreyka, ten by cię zmasakrował. Musisz odzyskać pełnię sił, nie możesz dać mu najmniejszej przewagi. Już raz prawie cię zabił, nie popełniaj samobójstwa…
– Kistelia – zainteresowała się Yandar – co tam szepczesz?
– Nic – Antara odwróciła się na krześle. – To szum z ulicy, słyszysz? Pijaczyny z karczmy chyba właśnie wracają.
– Jasne – prychnęła gwardzistka – skończcie już tę pogawędkę. Za niedługo zmiana warty.
– Oczywiście.
– Jeszcze tylko krótka chwila – stwierdziła Houn.
Antara odwróciła się z powrotem do dragonitki. Magini bitewna spokojnie wpatrywała się w lanai, mieszając leniwie resztę zupy w misce.
– Był dziś u mnie mój obrońca – wyznała jej Houn. – Pozwoliłam, żeby przedstawił mi sytuację i po prostu go zbyłam. Był też u ciebie?
– Drakir. Tak, rozmawiałam już z nim. Mam napisać dlań zaświadczenie o twoim stanie zdrowia. Wydaje się, że chce oprzeć na tym całą obronę.
– Jakie będzie zaświadczenie?
– Prawdziwe – Antara uśmiechnęła się półgębkiem. – Permanentna kontuzja wymagająca stałego dostępu do wyspecjalizowanej opieki medycznej.
– Rozumiem – Houn nie mrugnęła nawet. – Jednak to nie wystarczy, aby złagodzić wyrok. Ataku na unijnego gwardzistę nie odpuści żaden sędzia.
– Kto wie – lanai puściła do niej oko. – Może akurat ten sędzia będzie miał dobry dzień. Nigdy nie wiesz, jak los może się do ciebie uśmiechnąć.
Houn uśmiechnęła się po raz pierwszy od momentu ich pierwszego spotkania. Nie był to jednak wyraz radości, a zwykłego porozumienia, kryjący się za fasadą goryczy i fałszywego opanowania.
– Dziękuję za opiekę i rozmowę – podniosła miskę do ust, wypijając resztę zupy. – Historia z lemingiem była bardzo pouczająca.
– Nie ma za co kochana – lanai wstała, zabierając od niej naczynie. – Jutro wpadnę tylko z rana. Wieczorem będę miała coś do załatwienia…

***

Czerwony sierp księżyca wisiał obrażony nad miastem. Nie dość, że słońcu zazdrościł światła, to przez ostatnie lata czarodzieje też zaczęli pogardzać oferowanym przezeń blaskiem. Ulice w Kaudnie były bowiem oświetlone przez magiczne latarnie, dające jasne, błękitne światło. Bardzo droga to instalacja, ale Gildia Magów brała na siebie ich utrzymanie. Nie z czystej dobroci serca oczywiście, czarodzieje mieli w tym swój interes. By magokratyczne rządy w Vilawie działały, magowie musieli zajmować się usługami publicznymi. Wy dajecie nam rządzić, w zamian macie światło, kanalizację, uzdrowiska, publiczne portale i inne luksusy. Przysługa za usługę – tak można było ująć ten układ.
Antara, idąc ulicą, szczelniej owinęła się płaszczem. Niby był już lipiec, jednak tutaj, na północy, wieczory bywały chłodne nawet latem. Lanai wolała nie ryzykować przeziębienia, przynajmniej nie przed dotarciem do posiadłości sędziego Oreka.
Wybrała się do niego bez zapowiedzi. Choć Roituren lub Feliański mogli już coś o niej wspomnieć, wątpiła, czy straci przewagę zaskoczenia. W końcu z przesyłką w drzwiach zazwyczaj pojawia się kurier czy listonosz, a nie zapracowana alchemiczka w osobie własnej.
Posiadłość nie okazała się duża. Była to stara, dobrze utrzymana kamienica ze spadzistym dachem. Umiejscowiona tuż przy głównej ulicy. Dom godny dla szanowanego sędziego. Szanowanego przynajmniej przez tych, którzy nie wiedzą kogo pytać.
Antara wzięła kołatkę w dłoń i uderzyła trzy razy. Po chwili otworzyła jej pokojówka. Okazała się ona starą, zwierzańską niewolnicą. Kotołakiem konkretnie, o siwym futrze w ciemne pręgi. Miała na sobie szarą, koronkową suknię, fartuch i stalową obrożę na gardle. Antara zauważyła na metalu grawer wypełniony masą szklaną, niechybnie zaklęcie. Jakiś czar wymuszający posłuszeństwo? Prawdopodobnie, a przynajmniej powinien taki być.
– Dobry wieczór. Pani w jakiej sprawie? – zapytała niewolnica.
– Z wizytą do twojego Pana – lanai spojrzała na nią z góry. – Antara Kistelia, alchemik ze szpitala Lidii Uzdrowicielki. Mam ważne informacje odnośnie do sprawy Houn.
– Zapraszam do salonu – zwierzanka odsunęła się, wpuszczając ją do środka.
Antara zdjęła płaszcz, przekładając teczkę z ręki do ręki, po czym podała odzienie pokojówce. Kocica wzięła je bez szemrania, ale wyraźnie kręciła nosem. Zapewne drażniło ją pachnidło. Lanai w doborze perfum nie brała bowiem pod uwagę zwierzańskiego nosa. Zbyt duża dawka rzeczywiście potrafiła drażnić, zamiast kusić.
Niewolnica zaprowadziła ją do salonu. Dziewczyny w szpitalu miały rację. Orek był naprawdę dobrą partią. Obite machoniowe krzesła, komplementujący je, niewysoki stół. Na ścianie, naprzeciw okien, wisiał ręcznie tkany, śniadrzycki dywan, a nad rzeźbionym kominkiem wisiały trzy obrazy: portret vanga oraz dwa letnie pejzaże. Wszystko dobrane pod ciepłe kolory, których tak często brakowało w Vilawie.
– Pan Orek zażywa właśnie kąpieli – poinformowała ją kocica. – Za niedługo powinien skończyć, proszę się rozgościć do tego czasu.
– Nie omieszkam.
Pokojówka ukłoniła się i wyszła. Antara natomiast rozsiadła się wygodnie na jednym z krzeseł, podziwiając portret właściciela. Był całkiem przystojny. Majętny i niebrzydki, jeden z tych mężczyzn, na których polują płytkie idiotki.
Nie czekała długo. Orek wszedł do salonu prosto z kąpieli, odziany w biały szlafrok. Włosy miał jedynie ledwo przesuszone, z wyraźnymi kroplami czającymi się tu i ówdzie. Nic więc dziwnego, że zaraz za nim wkroczyła jego pokojówka, niosąc drwa do kominka.
– Przepraszam za mój ubiór – rzekł vang, idąc w stronę lanai – ale zaskoczyła mnie Pani swoją wizytą. Spodziewałem się raczej przesyłki i to do gmachu sądu, nie do własnego domu.
Alchemiczka wstała, przekładając teczkę do lewej dłoni.
– Nic się nie stało, dobrze wiem, że nie byłam spodziewana – odparła, wyciągając do niego dłoń. – Antara Kistelia, alchemik zajmująca się Houn.
– Tarevor Orek – uścisnął jej dłoń. – Ale Pani już zapewne o tym wie.
Sędzia oceniał ją wzrokiem. Wyraźnie zwracał uwagę na makijaż oraz dobór ubioru i biżuterii. Antara niewiele mogła odczytać z jego ekspresji, ale domyślała się, że porównuje ją do lanai-idiotek, chcących jego majątku. A zwłaszcza do jednej, po której zostało mu sporo złych wspomnień i ślad na palcu serdecznym prawej dłoni.
Alchemiczka jednak przygotowała się do tej rozmowy należycie. Musiała to zrobić, aby ta konwersacja w ogóle miała sens. Tak więc miała na sobie pełną suknię, bez dekoltu, zapiętą aż po szyję i zakrywającą ramiona. Owszem, nieznacznie przylegała ona do ciała, ale nie odsłaniała nic. Tak samo, pomalowała się jedynie dla kultury, nie podkreślając za bardzo żadnego aspektu naturalnego piękna. Biżuteria? Dwa srebrne, małe kolczyki w kształcie gwiazd. Bez większych zdobień.
Postawiła na coś bardziej subtelnego – zapach. Mężczyźni przypisywali mu raczej drugorzędną rolę, skupiając się na tym, co widzą. Duży błąd, zaprawiony wyciąg z kwiatu iliasviel był bowiem naprawdę pociągającym specyfikiem. Szczególnie jeżeli przygotował go wprawny alchemik.
– Dobrze – vang gestem zaprosił ją, by usiadła – czy poza dokumentami, ma Pani jeszcze jakąś sprawę?
Lanai podała mu teczkę z dokumentami i zasiadła swobodnie naprzeciw vanga.
– Tak. Doszłam do wniosku, że muszę osobiście nakreślić Panu stan mojej pacjentki.
– Doprawdy? – vang natychmiast otworzył teczkę i zaczął przechadzać się wzrokiem po papierach. – Mnie wydaje się to zbyteczne… Zwłaszcza że załączyła Pani szczegółową dokumentację medyczną. Nie ma co dodawać.
– Jest i to coś bardzo istotnego – lanai założyła nogę na nogę. – Nie chodzi mi bowiem o stan zdrowia, a stan prawny. Houn musi zostać uniewinniona. Jej rany nie pozwalają na żaden pobyt w więzieniu. Poza tym atak na diablokrwistego nie jest żadną zbrodnią! Karanie człowieka za coś podobnego jest nie do pomyślenia.
Gdy niewolnica rozpaliła porządnie w kominku, stanęła za krzesłem swojego pana. Orek zauważywszy to, podał do tyłu trzymane dokumenty.
– Róża – zwrócił się do pokojówki – zanieś je do gabinetu – vang wbił wzrok z powrotem w lanai. – Wyrok nie jest Pani sprawą. To, że sąd potrzebował pani ekspertyzy w sprawie stanu zdrowia oskarżonej, nie znaczy, że może Pani wpływać na mój osąd w sprawie. Co więcej, takie próby są karalne.
– Jak wspomniałam wcześniej, jedynie osobiście nakreślam swoją opinię o mojej pacjentce. Nie oferuję Panu żadnej łapówki, tylko swój punkt widzenia.
– Znam takie jak ty – vang znów zmierzył ją wzrokiem – Przychodzą, kuszą i żądają. Myślicie, że mężczyźni będą spełniać wasze życzenia na każde kiwnięcie palca.
– Wypraszam sobie! Ja nie jestem taka! – Antara skryła twarz w dłoniach. – To przez moją rasę? Przez to, że jestem lanai, tak?
Orek nie odpowiedział. Przez palce zauważyła, że rozgląda się po pokoju, nie wiedząc, czy zaraz zacznie płakać, czy krzyczeć. Chyba spodziewał się gniewnego oburzenia. Nie tym razem Tarevor, nie tym razem.
Antara wzięła głęboki wdech, drżącym, łamliwym wydechem wypuszczając powietrze. Opuściła dłonie z twarzy na podołek, celowo palcami trąc po drodze o oczy, by nadać im nieco czerwieni.
– Za każdym razem – prychnęła, patrząc prosto w oczy Oreka. – Lanai musi kusić, manipulować, załatwia sprawy przez łóżko. To bardzo krzywdzące wie Pan? Zresztą nieważne… – wstała. – Nic tu po mnie. Wychodzę…
– Zaraz, proszę zaczekać – vang poderwał się, chwytając ją za rękę.
– Czego Pan chce? – zatrzymała się wpół kroku.
– Przeprosić – stwierdził Orek – źle Panią oceniłem.
– Doceniam, ale krzywda się stała – rzekła Antara. – Proszę mnie puścić.
– Wynagrodzę to Pani – vang posłusznie puścił dłoń lanai. – Miałem właśnie zasiadać do kolacji. Zjadłaby Pani ze mną?
Mam cię.

***

Antara obudziła się popołudniem obok właściciela łóżka. Spędziła z nim całą noc, z soboty na niedzielę – dzień wolny od pracy, przynajmniej w sądzie. Plan nie wyszedł jednak idealnie. Orek unikał poruszania tematu sprawy Houn, bardziej skupiając się na “poprawianiu jej humoru”, czyli flirtowaniu.
Pozwoliła mu więc upoić się czarnyżem i uwieść. Pierwszy raz piła trunek będący mieszanką krwi z alkoholem. Nie przypadł jej do gustu. W praktyce była to bowiem słaba wódka o metalicznym posmaku. Czyli nic, co mogło jej zagrozić upojeniem.
Nie była jednak pewna, czy była to wystarczająca wymówka na seks. Trochę kłóciło się to z charakterem, jaki przybrała do negocjacji. Szanująca się kobieta idąca z mężczyzną do łóżka w ciągu kilku godzin? To było słabe, nawet z uwzględnieniem alkoholu i wyraźnie spragnionym kochankiem.
Zróbmy więc mały krok w tył…
Vang obudził się niedługo później, z powodu braku kołdry. Vilawskie poranki, nawet w środku lata, nie są zbyt przyjazne dla odsłoniętej skóry. Okrycie odnalazł szybko na towarzyszącej mu lanai. Antara siedziała bowiem na przeciwnym skraju łóżka, szczelnie owinięta kołdrą, zasłaniając twarz w dłoniach.
– Antara? – lanai drgnęła na to pytanie.
– Dzień dobry… – powitała go, odsłaniając twarz. – Ja… Ja taka nie jestem, pierwszy raz piłam czarnyż i… Och, kogo ja oszukuję? Wyszłam na zwykłą dziwkę.
– A, skąd. To ja cię uwiodłem – och, napalony naiwniaku – nie obwiniaj się więc za tą noc. Nie za tak cudowne chwile.
– Ale ja tu przyszłam cię przekonać o niewinności Houn! Myślisz, że nie widzę, jak to wygląda? Seks za przysługę, potwierdziłam tylko ten cholerny stereotyp.
– Mówiłem ci już. Nie uniewinnię jej, z twojego powodu, bez względu na to, co między nami zaszło… Antaro, dlaczego to takie ważne? Oskarżona jest dla ciebie obcą osobą. Dlaczego w ogóle chciałaś wpłynąć na rozprawę?
Sędzia zadał dobre pytanie. Bardzo dobre pytanie, na które nie mogła szczerze odpowiedzieć. Nie pasowało to do osobowości, jaką dla niego przywdziała. Zamiast prawdy, bardziej pasowało zwykłe, ludzkie współczucie.
– Wiem, że grozi jej Szachrani – westchnęła ciężko. – W najgorszym wypadku nie przeżyje odsiadki, w najlepszym będzie miała zniszczone całe życie. Ona ma dopiero dwadzieścia lat, jeszcze całe życie przed nią! Serce mi się kraje za każdym razem, gdy ją widzę. Nie dość, że została okaleczona przez diablikrwistego?
– Formalnie, to w najgorszym przypadku grozi jej kara śmierci – skorygował ją Orek. – Aczkolwiek jest zbyt wiele okoliczności łagodzących, by po prostu pozbawić ją życia. Nie wiedziała przecież, że jej “ofiara” jest gwardzistą.
– Na Waroga! – lanai zakryła usta. – Jest gorzej niż sądziłam. Naprawdę nic nie może jej już uratować?
– Cóż, fakt, że jest wiele okoliczności łagodzących, może jej pomóc. Na pewno jednak jej nie uniewinnię… Klasyczne więzienie nie będzie też miało sensu, z powodu jej stanu zdrowia.
– O czym ty mówisz, Tarevor?
– O wyroku w zawieszeniu – vang wyraźnie obserwował jej oblicze – niewiele da się teraz zrobić, ale nie należy działać pochopnie. Na czas rekonwalescencji będzie po prostu nadal przebywała w areszcie szpitalnym. A potem… Potem się zobaczy.
Twarz lanai rozjaśniła się.
– Dziękuję ci, Tarevor… – No i załatwione.

***

– Ostatnio nie przychodzisz w soboty – zagadnęła Houn.
Antara wyrwała się z zamyślenia. Jak co wieczór siedziała ze swoją ulubioną pacjentką. Niestety, zamiast z nią konwersować, pogrążała się we własnych myślach. Konkretnie szukając kolejnych opcji, gdyby Orek nie dotrzymał swej obietnicy.
– Bardziej martwią cię moje nieobecności niż własny proces?
– Średnio interesuje mnie wyrok sądu – odparła dragonitka. – Surowy czy łagodny, wystarczy go po prostu “przełknąć”. Nawet na leminga.
– Houn! – obruszyła się lanai.
– Tego postanowienia nie zmienisz – magini bitewna uśmiechnęła się półgębkiem. – Także zmieńmy temat. Co z tymi wolnymi sobotami?
– Ah, znalazłam sobie kochanka, ot co – alchemiczka machnęła nonszalancko dłonią. – Mam bowiem pewne potrzeby, których spotkaniem z tobą nie zaspokoję.
– Oh, rzeczywiście… – Houn zmieszała się nieco.
– Tak wracając jednak do moich potrzeb kochana – lanai nachyliła się do dragonitki. – Baaardzo żałuję, że odpuściłam wasz chrzest bojowy. Myślałam, że będzie to jedynie zwykłe, propagandowe przedstawienie.
– Prawie zapomniałam o tym pojedynku – Houn zamrugała oczyma, patrząc w przestrzeń. – Dreyk odebrał mi tamten dzień, gdy pokazał się wtedy na arenie ze swej wynaturzonej strony. Obrzydliwość.
– Skupmy się więc na przyjemniejszym temacie: twojej potyczce – Antara przygryzła dolną wargę. – Jak się potoczyła?
– Stanęłam naprzeciw diablokrwistego i… – Houn spostrzegła pasję w oczach swojej rozmówczyni. – trafił mi się diablokrwisty zwierzanin – dragonitka postanowiła rozwinąć zdanie ponad “zabiłam go”. – Niedźwiedziołak konkretnie. Całkiem spory i wyglądający dość groteskowo.
– Ah! Prawdziwe wyzwanie! Jak się za niego zabrałaś?
– Sposobem. Zaatakowałam niemal od razu, gdy wszedł na arenę. Prosto w pysk posłałam mu czarnoslatowe szpikulce. Jednak przed wystrzeleniem ich, zadbałam o to, by były wyjątkowo kruche.
– Dekoncentracja i oślepienie odłamkami – westchnęła Antara. – Zadziorne podejście. I jak kochana, poskutkowało?
– Na tyle, żeby sprowokować szarżę tego osiłka – kontynuowała Houn – i nadziać go na czarostalowy trójząb. Zorientował się, dopiero gdy broń złamała się na drzewcu.
– Oh, tak szybko poszło?
– Nie – pokręciła głową Houn – to była twarda sztuka. Co prawda, po tym ciosie już nie stanowił takiego zagrożenia, ale musiałam się nieźle nażgać, żeby go zabić. Kreacja włóczni, pchnięcie, odskok. Na koniec uformowałam nawet czarną stal w dwa krótkie miecze i zajęłam się nim bardziej bezpośrednio.
– Wyśmienicie! Prawdziwa, barwna walka, a i kolejny diablokrwisty gryzie ziemię.
– Najlepsze w tym wszystkim, że drań żył jeszcze, gdy odcinałam mu głowę – Houn uśmiechała się z wyraźną satysfakcją w oczach – a trochę mi to zajęło, bo miał gruby kark. Widownia jednak oszalała z radości, gdy podniosłam łeb…
Przerwała, widząc, jak pilnujący ich gwardzista otwiera drzwi kolejnym gościom...
Do środka weszła sierżant Yandar oraz Drakir, niosący skórzaną teczkę. Gwardzistka nie zdradzała większych emocji. Po prostu weszła do środka i kciukiem wskazała partnerowi, by on stał teraz na zewnątrz. Sevek jednak szczerzył zęby z zawadiacką wręcz satysfakcją. Najwyraźniej nie przejmował się zachowaniem prawniczego profesjonalizmu.
– Witam drogie Panie – Roituren nie zwlekał z powitaniem – niosę dobre wieści z dzisiejszej rozprawy.
– Mam taką nadzieję – rzekła Houn. – Jak poszło?
– Wybornie! Feliańskiemu mało żyłka nie pękła po ogłoszeniu wyroku. Stary dureń się na Oreku przeliczył.
– Mniejsza z tym – podsumowała Houn. – Interesuje mnie konkretny wynik.
– A, tak, racja – sevek wyciągnął z teczki kopię wyroku i podał skazanej. – Dwa lata pozbawienia wolności i kolejne dziesięć, ale zawieszone na właśnie te dwa lata odsiadki. Z faktu stanu zdrowia, kara będzie kontynuowana jako areszt szpitalny aż do jego poprawy. Wyrok jest nieprawomocny.
– Dwa lata to długo – mruknęła Houn. – Do tego jest jeszcze odwołanie.
– Dwa lata, to akurat tyle ile będzie potrzebne do rekonwalescencji – wtrąciła Antara.
– A o odwołanie proszę się nie martwić – machnął ręką Roituren. – Po pierwszym wyroku sprawa jest praktycznie zamknięta. Już o to się postaram. Najwyżej zawias przedłużą.
– No dobrze – podsumowała Houn – dziękuję Panie Roituren. Załatwił mi Pan solidną obronę. A jak już przy podziękowaniach jesteśmy… – dragonitka przeniosła wzrok na Antarę. – Tobie też jeszcze raz dziękuję za radę. Nie warto być lemingiem.
Lanai obdarzyła swą pacjentkę porozumiewawczym uśmiechem. Wiedziała, tak jak i ona, że teraz siedzą w tym razem. Może jeszcze nie współpracują, ale mają podobny cel – w dwa lata przywrócić Houn do pełnej sprawności i zniknąć ze szpitala.
Roituren za to przybrał niezwykle zdezorientowany wyraz twarzy, komicznie wysoko podnosząc lewą brew i przechylając lekko głowę. Zanim jednak ktokolwiek zapytał, czego nie zrozumiał, sevek sam postanowił wyjaśnić nurtującą go sprawę.
– Przepraszam, ale co to jest leming?
– Chomik z depresją – rzuciła Houn. – A teraz, jeżeli nie masz więcej pytań, to żegnam. Chciałabym w końcu odpocząć.
– Ależ naturalnie, stres w oczekiwaniu na wyrok musiał być naprawdę wielki – Drakir Roituren skinął obu kobietom. – Do widzenia Paniom. Zobaczymy się później, jeżeli prokuratura złoży odwołanie.
– Do widzenia… – Houn odprowadziła prawnika wzrokiem, po czym zwróciła się do Antary. – To, od czego zaczynamy rekonwalescencję?
– Kochana… – westchnęła alchemiczka. – Chciałabym powiedzieć, że od solidnego wypoczynku, ale znając cię, nie będziesz chciała o tym słyszeć. Tak więc jutro skonsultuję się z Anorią w sprawie ćwiczeń mających przywrócić ci sprawność bojową. Co o tym myślisz?
– Myślę, że właśnie tego chcę i tego potrzebuję – Houn wzięła głęboki wdech, relaksując się na łóżku. Sprawy zaczynały się układać. Niestety powoli, ale jak to mówią, zemstę należy smakować na zimno.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz