Okładkę narysowała MadBlaskie [link] |
Podobieństwo krwi
Wydanie pdf: link!
Drzwi do karczmy otworzyły się, skrzypiąc niemiłosiernie. Większość bywalców nawet nie zwróciła na to uwagi. Pili, jedli, gadali, grali w kości. Jedynie karczmarz i kilku ciekawskich zwróciło uwagę na nowego przybysza.
Nieznajomy wyglądał na najemnika. Vang albo dragonita, ciężko było stwierdzić. U pasa z lewej miał miecz, a z prawej przypiętą małą torbę i toporek na pierścieniu. Pod pikowaną kamizelką nosił kolczą tunikę, a na nogach miał wysokie buty traperskie. Jednak tym, co naprawdę wyróżniało go wśród płatnych żołdaków, była blizna pod lewym okiem. Wyglądała paskudnie, jakby ktoś, celując rozpalonym do białości hakiem w oko, nie trafił i przeciągnął narzędzie po policzku, prując żywą skórę.
Pomimo tej aparycji, nieznajomy przybrał pogodny wyraz twarzy. Jeden z tych, które świadczyły o tym, że miało się dziś dobry dzień. Karczmarz natychmiast zwietrzył zarobek. Najemnik mający dobry dzień to najemnik świeżo po wypłacie.
– Co podać? – Zagadnął jegomościa, gdy tylko ten zbliżył się do kontuaru.
– Kufel jasnego piwa i coś na ząb.
– Polecam pieczoną kaczkę – zaczął karczmarz. – Żona wczoraj trzy w marynacie zostawiła. Palce lizać, powiadam! A tłuściutkie do tego się trafiły. Co wy na to?
– Coś na ząb do piwa – najemnik położył srebrnika na ladzie – jakąś piętkę z chleba albo coś.
– Kolacji nie chcecie?
– Chcę, chcę. Tylko później, jak się upiecze. Na razie, panie karczmarzu, tego piwa mi dajcie.
– Już leję…
Karczmarz chwycił drewniany kufel i zaczął lać z beczki jasnego piwa. Pilnował przy tym jegomościa jednym okiem. Naciągnie go na kaczkę, nie ma to tamto. Facet nie pytał nawet po ile to piwo. Jegomość na pewno jest po wypłacie.
Naraz jednak, do najemnika przysiadł się sevek. Tego gospodarz akurat znał. Mirmił, listonosz. Bezczelny, ale i swój chłop. Długi zawsze płacił w terminie, a i nowinkami się ze wszystkimi dzielił.
– Ja cię skądś znam – Mirmił zwrócił się do najemnika.
Wojak wziął od karczmarza kufelek, upił łyk i spojrzał krzywo na parzystokopytnego listonosza. Przeczuwał chyba próbę naciągnięcia na parę kolejek czegoś mocniejszego.
– A ja cię nie kojarzę.
– Hmm… Zielone oczy, płowa czupryna, ta blizna… Ty jesteś Dreyk! Smoczy Demon z Vilawy!
Nagle w karczmie zrobiło się wyraźnie ciszej. Wykidajło, siedzący opodal drzwi, wstał powoli. Goście przy stołach zerkali ukradkiem w stronę kontuaru. Jeden nawet wziął kufel, razem z antałkiem i wyszedł pośpiesznie.
Mężczyzna nazwany Smoczym Demonem natychmiast stracił swój pogodny wyraz twarzy. Jego dzień właśnie poszedł się paść. Westchnął ciężko, odstawił kufel na ladę i zrezygnowany pozwolił stoczyć się tej sytuacji na samo dno.
– Tak, to ja – przyznał.
Karczmarz chwycił jego kufel i wylał piwo na kamienną posadzkę.
– Poszoł won! – wskazał w kierunku drzwi. – Biesów nie obsługujemy! Barnaba!
Potężny dragonita, pełniący funkcję wykidajły, zbliżył się do Dreyka. Wyciągnął przy tym sporą drewnianą pałę. Uderzył jej końcem w otwartą dłoń.
– Słyszałeś gospodarza – spojrzał na Dreyka z góry – Poszoł. Won.
Pierwszy od kontuaru odsunął się Mirmił, chowając się za plecami Barnaby. Smoczy Demon zmierzył natomiast dragonitę wzrokiem. Wyglądało na to, że chciał się stawiać. Paru postronnych zaczęło rozglądać się za bezpieczną kryjówką bądź drogą ucieczki.
– Jasne, już wychodzę – Smoczy Demon uniósł obie dłonie, uśmiechnąwszy się przy tym krzywo. – Życzenie gospodarza jest dla mnie święte!
Odwrócił się od wykidajły i skierował w stronę wyjścia. Barnabie jednak najwyraźniej nie spodobała się jego postawa. Być może dragonitę zirytował spokojny krok diablokrwistego, może ironiczna uwaga. Zdzielił Dreyka przez plecy drewnianą pałą, powalając go na czworaka.
– Won gnoju!
Na dokładkę zasadził mu solidnego kopa. Takiego na zachętę. Do odejścia albo do burdy. Najwyraźniej Barnabie odpowiadały obie możliwości. Nawet pomimo tego, że Smoczy Demon był uzbrojony. Miał doświadczenie w pacyfikowaniu agresywnych najmitów.
Z tym że Dreyk nie był byle najmitą. Był diablokrwistym, do tego wyszkolonym magiem bitewnym. Mógłby samą siłą woli cisnąć Barnabą o ścianę. Demona kusiła nawet ta myśl. Jedno zaklęcie telekinezy, potem przykucie delikwenta klingą do tej ściany. Następny byłby karczmarz. Mógłby mu roztrzaskać czaszkę o kontuar. Temu seveckiemu mąciwodzie z kolei warto by było uciąć język! Najlepiej od razu z durnym łbem!
Dłonie diablokrwistego drżały, źrenice stały się pionowe jak u kota. Jednak mało kto poza samym Dreykiem to zauważył.
Musiał się opanować. Nie mógł stracić kontroli, nie mógł dać nikomu pretekstu. Wystarczyłoby jedno oskarżenie, a skończyłby pod toporem. Zacisnął więc po prostu drżącą dłoń w pięść i pośpiesznie opuścił przybytek.
– No! – Barnaba odwrócił się do tłumu w karczmie. – I kto tu jest mocarz?!
– Barnaba! – odezwało się kilka głosów. Paru bywalców uniosło kufle, reszta buchnęła śmiechem.
– W gębie to jesteś mocny, ale robotę to robisz na odpieprz! – skarcił go karczmarz. – Miałeś mi takich męt nie wpuszczać!
– Po nim nic nie było widać szefie!
– Było! Mirmił od razu go poznał! A teraz zmiataj pod te drzwi! Gudmiła! Podłogę trzeba umyć, bo piwo rozlane!
***
W Algradzie wieści szybko się rozchodziły. Dreyk odwiedził już pięć przybytków w dzielnicach Białystaw oraz Starorzecze. Wszędzie odmówiono mu wstępu. Nawet w najgorszej melinie, która zamiast szyldu miała łeb wilkołaka przybity nad wejściem.
Zmęczony diablokrwisty zszedł z drogi i oparł się o ścianę starej, ponurej kamienicy. Zaczął obserwować ludzi przechodzących ulicą. Większość z nich była zaabsorbowana własnymi sprawami. Ktoś wracał z targu, jakiś listonosz maszerował z torbą przesyłek, paru awanturników szukało karczmy, patrol strażników robił rutynowy obchód. Trafił się nawet jakiś alarski szlachcic, który mając w nosie zasady panujące w mieście, leciał ulicą metr ponad głowami przechodniów.
Dreyk sięgnął do torby przy pasku, wyciągnął z niej liście mięty i włożył do ust.
Wszystko przez bliznę. Jest zbyt charakterystyczna. Minęły dopiero dwa lata, odkąd nabawił się tej kontuzji estetyki twarzy, a ludzie już zaczęli go po niej rozpoznawać. Dreyk, Smoczy Demon z Vilawy, co ma ćwierć ryja jak mielone mięso. Może ćwierć to zbyt dużo powiedziane, ale nadal nie mniej widoczne.
A chciał jedynie w końcu się wykąpać i wyspać w ciepłym łóżku. Od tygodnia sypiał po lasach i polach. Nie było co prawda tak źle, w końcu lato, ale nie zmieniało to faktu, że tęsknił za odrobiną dachu nad głową. Teraz gdy udało mu się zgarnąć niezłą sumkę, miał nadzieję na trochę tego luksusu.
Nie, jesteś diablokrwistym, walić cię, twoje pragnienia i nawet twoje pieniądze. Poszoł won na bruk. Ciężko było się do tego przyzwyczaić.
Dreyk zauważył wtedy seveka, zmierzającego w jego stronę. Już z daleka było widać anomalie w jego wyglądzie. Kopyta miał jednorodne zamiast parzystych, ogon zakończony strzałką zamiast włochatym kutasem, uszy spiczaste, a oczy… Maro i Sol, temu to się trafiło! Jedno miał normalne, zielone, drugie fioletowe z pionową źrenicą.
Facet musiał być dotknięty manifestacją pomiotu. Nic innego nie dałoby podobnego efektu. No, może metamorf, ale ci zazwyczaj trzymali się neutralnego wyglądu, udając zwykłych ludzi.
– Wyście Smoczy Demon z Vilawy, czyż nie? – sevek stanął przed Dreykiem.
– Co mnie zdradziło?
– Blizna.
– A tak, rzeczywiście – Dreyk przewrócił oczyma. – Dobra, wiem, oboje jesteśmy diablokrwistymi. Posłuchaj, mam dzisiaj zły dzień, nie mam kasy do pożyczenia, ani chęci na wyświadczanie przysług. Piwa też ci nie postawię, bo nie chcą mnie wpuścić do żadnej karczmy w tym cholernym mieście!
– My właśnie w tej sprawie! – sevek wyszczerzył się przyjaźnie.
– Rozwiń.
– Pozwólcie najpierw, że się przedstawimy – diablokrwisty ukłonił się przed nim w pasie. – Grzegorz Brzęczyszczykiewicz zwani Błaznem. Do waszych usług!
– Grzegorz? – Dreyk podniósł lewą brew. – Nie ma takiego imienia.
– Teraz już jest, bo się nim przedstawiliśmy. Ale wracając do tematu! Doszły nas słuchy, że nie możecie znaleźć przybytku na nocleg.
– Nie chwaliłem się, że chodzę po karczmach za noclegiem, ale tak, nie mam gdzie się zatrzymać. Co w związku z tym?
– Otóż, do Wonnej Róży wpuszczają diablokrwistych. Jedna z nas nawet tam pracuje! Oczywiście pod warunkiem, że macie dość pieniędzy.
– To jest burdel, nie karczma – stwierdził Dreyk. – Do tego o kiepskiej reputacji.
– Doprawdy? Ostatnio słyszeliśmy, że wszystkie dziewczęta już czyste.
– A ja słyszałem, że kradną.
– Panie Dreyk, coś cie tak negatywnie nastawieni? Słodka namiętność jest warta każdych pieniędzy! A i się w przyjemnym towarzystwie wyśpicie.
– No dobra – westchnął Dreyk. – A gdzie haczyk? Tobie za pannę też mam zapłacić?
– Zaprawdę kusząca propozycja – Błazen uśmiechnął się pod nosem. – Ale niestety musimy odmówić. Jeszcze dziś bowiem opuszczamy Wolne Miasto. Pilnie nam w drogę do Zagórza wyruszyć.
– Więc ta rada ot, tak? Po prostu?
– Ano, w końcu powinniśmy sobie pomagać, skoro reszta świata jest przeciwko nam – odparł Brzęczyszczykiewicz, po czym odwrócił się na kopycie. – Bywajcie Smoczy Demonie, przyjemnie nam się gawędziło!
– Bywaj. I dzięki!
Sevek odszedł w długą. Ciekawy osobnik, choć raczej średnio wzbudzał zaufanie. Jeżeli jednak nie kłamał, to prawdopodobnie więcej się już nie spotkają. No i Dreyk w końcu znalazł tymczasowy dach nad głową.
***
Jednak kradli. Wyjątek był jedynie taki, że legalnie. Trzydzieści srebrników za całą noc i kolejne dwadzieścia, jako ubezpieczenie dla wynajętej dziewczyny. Na wypadek, gdyby jej zrobił krzywdę, zaraził jakąś chorobą weneryczną i żeby w ogóle dostała premię za spanie z diablokrwistym.
Dreyk już nie pytał skąd wiedzą. Po prostu przełamał się z burdelmamą połową złotówki. Szczęście jedynie w tym, że kąpiel była w zestawie standardowych usług i za balię wody mu nie policzono.
Gdy tylko uiścił opłatę, jedna z dziewczyn natychmiast wzięła go pod rękę. Drobna nirenka, z żółtą jak słońce skórą i dorodnymi piersiami. Niezupełnie w jego typie, głównie przez charakterystyczną dla jej rasy łysinę. Diablokrwisty nie śmiał jednak narzekać. Miał dziwne przeczucie, że marudzenie kosztowałoby ekstra.
– Więc, kochasiu, wpadłeś do nas na całą noc? – zagaiła, prowadząc go na górę.
– Owszem. Głównie po to, żeby wypocząć.
– Czyli jesteś jednym z tych, którzy lubią się zdrzemnąć po wszystkim? No proszę, a już myślałam, że jesteś jednym z tych bardziej… niezrównoważonych.
– Posłuchaj… Jak się mam do ciebie zwracać?
– Mira, kochany.
– Miro, powiem ci szczerze, miałem dziś ciężki dzień – westchnął Dreyk. – Tej nocy potrzebuję relaksu. W tym gorącej kąpieli i spokojnego snu.
– Yhym – mruknęła nirenka, otwierając drzwi do jednego z pokoi. – Przygotuję ci więc wodę…
– Poczekaj – Dreyk zatrzymał ją, łapiąc za ramię. – Przed kąpielą chciałbym się nieco… odstresować. Użyczysz mi wpierw tych uroczych usteczek?
Mira uśmiechnęła się zalotnie, zamykając za sobą drzwi.
– Oczywiście, kochany...
***
Dreyk obudził się wcześnie. Zanim jeszcze słońce wyjrzało znad horyzontu. Ba, zanim jeszcze brzask rozlał się po niebie. Ostatnie dni spędzone w dziczy najwyraźniej przyzwyczaiły go do wstawanie o tej porze.
Mira tymczasem spała dalej, z głową na jego piersi. Będzie ją musiał wkrótce obudzić, żeby nie płacić za nadgodziny. Na razie wolał po prostu leżeć spokojnie, zanim nastanie pełnoprawny poranek.
Ciszę rozdarł kobiecy krzyk dochodzący z piętra niżej.
– Co? Co się stało? – nirenka poderwała się, wyraźnie zaspana.
– Nie wiem, ale brzmiało poważnie – Dreyk ściągnął ją z siebie, wychodząc z łóżka.
– Pewnie Wera znalazła pająka – burknęła Mira. – Wracaj do łóżka Dreyk. Mamy jeszcze trochę czasu. Możemy go mieć też trochę więcej... Wiesz, kto rano popieprzy, ten ma potem dzień lepszy.
Dreyk już jednak włożył spodnie i zapiął pas. Cały czas nasłuchiwał zamieszania z piętra niżej. Po tym pojedynczym wrzasku słychać było łkanie, niewyraźne głosy oraz bieganie. Na dole zrobił się niezły raban.
– Kusząca propozycja – stwierdził – ale jestem zmuszony odmówić. Cokolwiek się nie stało na dole, brzmi dość nieprzyjemnie. Idę tam, a tobie radzę się ubrać.
W głębi duszy przeczuwał już, co się stało. Zszedł szybko po schodach, w biegu zarzucając koszulę na ramiona. Wyminął dwie dziewczyny na korytarzu. Obejmowały się, z czego jedna szlochała w ramię drugiej, wyraźnie roztrzęsiona. Drzwi do jednego z pokoi były otwarte na oścież.
Dreyk wszedł do środka, powoli stawiając kroki.
Na łóżku leżała roznegliżowana lanai. Jej błękitne oczy zastygły w wyrazie zaskoczenia, wpatrując się w nicość. Głowę miała obróconą w stronę drzwi, z boku skroni ziała dziura, jakby ktoś wcześniej dźgnął ją w czaszkę stalowym prętem. Przynajmniej zginęła szybko, nie czując już reszty tego, co jej zrobiono.
Miała bowiem rozcięty brzuch aż po mostek. Sprawca najwyraźniej działał szybko, nerwowo. Cięcie było niedokładne, najwyraźniej brutalnie rozchylone. Część wnętrzności było poszarpanych, chyba brakowało serca.
Dreyk zamknął oczy, skoncentrował się i rzucił zaklęcie. Ujrzał cały pokój w mlecznobiałych barwach, gdy magia przenikała każdy jego centymetr, ukazując mu nawet najmniejsze kawałki przestrzeni. Włącznie z nim samym oraz ciałem zamordowanej.
Tak, serce lanai zostało wyrwane. Zalaną krwią dziurę widział teraz jak na dłoni. Co ciekawe, brakujący organ znajdował się bardzo blisko ciała.
Dreyk obszedł łóżko, po czym kucnął przy pozostawionym obok nocniku. Gdy podniósł pokrywkę, w środku ujrzał serce nieszczęsnej dziwki. Pływało sobie spokojnie w mieszance krwi i uryny.
– Marnotrawstwo – mruknął diablokrwisty.
– TY!! – Ktoś krzyknął na Dreyka. – Skurwysynu, to ty ją zabiłeś!
– CO?! – mag bitewny poderwał się. – Całą noc byłem u góry, do jasnej cholery!!
W drzwiach stał wściekły dragonita z ciężką siekierą w dłoniach. Ciężko było poznać, czy wykidajło, czy właściciel całego przybytku.
– Moją dziewczynkę! – czyli jednak właściciel. – Zapłacisz za to!
Dreyk wyciągnął rękę. Siekiera wyrwała się z uścisku dragonity, przeleciała nad ciałem i wylądowała w dłoni maga bitewnego.
– Tylko, kurwa, spróbuj – zagroził Dreyk.
Dragonita cofnął się o krok, uświadamiając sobie w końcu z kim ma do czynienia.
– Posłałem po Gwardię!! Zaraz tu będą!!
– No świetnie! – Dreyk rzucił siekierę pod nogi dragonity. – Od razu nasza wspaniała Gwardia Unijna! Ehh... przynajmniej oszczędziłeś nam wszystkim użerania się z tymi durniami ze straży miejskiej. Suń się proszę, muszę dokończyć się ubierać przed aresztowaniem.
***
– Zabiłeś ją?
– Nie.
Wstrząs elektryczny szarpnął Dreykiem.
Pokój przesłuchań znajdował się pod ziemią, w lochach posterunku Gwardii. Było to małe pomieszczenie, posiadające dwa krzesła i stół pomiędzy nimi. Jedynym źródłem światła był tutaj mały lufcik pod sufitem.
Dreyk był przykuty do jednego z krzeseł. Kajdankami z nałożonym zaklęciem antymagicznym. Działającymi konkretnie na jego dłonie. Tak, by reszta ciała była podatna na czary innych osób. Z czego przesłuchujący go gwardziści aktywnie korzystali.
– Zabiłeś ją?
– Nie.
Mocny ładunek plazmy przeszedł po skórze diablokrwistego.
Przesłuchiwało go trzech Gwardzistów. Każdy w czarnym mundurze, z unijną gwiazdą kompasu na lewej piersi. Pierwszy, zadający pytania siedział na krześle przed Dreykiem, po przeciwnej stronie stołu. Drugi, będący czarodziejem, stał obok niego, rażąc raz po raz błyskawicami ze swej różdżki.
Trzeci natomiast opierał się o ścianę, nie robiąc nic. Był on magiem szkoły woli, podobnie jak Dreyk, tyle że specjalizującym się w telepatii. W pierwszej fazie przesłuchania zajmował się macaniem głowy diablokrwistego i sprawdzaniem, czy ten mówi prawdę. Teraz nie był już specjalnie potrzebny.
– Zabiłeś ją?
– Nie.
– Ireshtis – błyskawice przeszły po skórze diablokrwistego, boleśnie kurcząc wszystkie mięśnie.
Powiedział im wszystko. O tym, jak przybył do Algradu po nagrodę za bandytów, o tym, że odwiedził Ratusz i potem szwędał się po karczmach. Powiedział im bardzo dokładnie, jak się znalazł w Wonnej Róży i z kim spędził całą noc. Telepata przytaknął na każde jego słowo, potwierdzając wersję Dreyka. Potem się odsunął…
– Zabiłeś ją?
– Nie.
– Ireshtis! – tym razem czarodziej przytrzymał różdżkę dłużej przy jego ciele, pozwalając diablokrwistemu przez chwilę wierzgać na krześle.
Na początku chcieli go traktować zwykłym zaklęciem bólu. Miał to robić telepata właśnie. Gdy jednak w akcie rejestracyjnym okazało się, że diablokrwisty jest magiem, i to specjalizującym się w szkole woli, zmienili taktykę.
Przypalanie szybko odpadło. Dreyk był z tych dragonitów odpornych na ogień. Musieliby się bardzo postarać, żeby go jakkolwiek poparzyć. Elektryczność była więc ich kolejnym wyborem. Niekonwencjonalnym, to prawda, ale dawała się we znaki lepiej niż odmrażanie palców.
– Zabiłeś?
– Nie!
– Ireshtis!
Dreyk zaczynał czuć ból w klatce piersiowej. Serce mu przyspieszyło, nierówno, gwałtownie. Diablokrwisty zacisnął roztrzęsione dłonie, zgrzytając zębami. Nie zakneblowali go, mógł się rzucić jednemu z nich do gardła. Rozszarpać mu krtań i tętnicę.
To była już druga sesja “rozszerzonego przesłuchania” w ciągu kilku godzin. Nie wytrzymywał już. Nie wiedział, czy grają na to, że się przyzna czy że się na nich rzuci. Po prawdzie z każdym wyładowaniem coraz mniej to Dreyka obchodziło.
– Powtórzę: czy zabiłeś tę kobietę?!
– Do jasnej cholery! NIE!!
– IRESHTIS!! – Różdżka aż zaświeciła się od ładunku, który przez nią przeszedł.
– Dosyć!
Dreyk dyszał ciężko. Gdyby nie ognioodporność, w tej chwili pewnie otaczałby go smród palonych włosów i skóry.
Spojrzał na gwardzistę, który właśnie wkroczył do pomieszczenia. Skrzywił się na widok znajomego vanga. Spotkał go tylko raz, najgorszego dnia swojego życia. Dlatego pewnie tak dobrze zapamiętał tę pociągłą, zimną twarz i rybie oczy.
– Rozkuć go i wyjść – rozkazał vang.
Gwardziści bez szemrania wykonali polecenie, zostawiając ich zupełnie samych.
Dreyk przyjrzał się insygniom na ciemnym napierśniku oficera Gwardii. Nad gwiazdą unijną miał cztery mniejsze, ośmioramienne gwiazdki ułożone w poziomym rzędzie.
– Ormus Voloskiewicz nadkomisarzem? – zapytał Dreyk. – Gratuluję niezasłużonego awansu. Myślałem, że służysz na stałe w Langradzie.
– Z awansem przyszło również przeniesienie – vang zachował kamienne oblicze.
– Długo czekałeś pod tymi drzwiami?
– Jakieś dwie minuty – odparł nadkomisarz – sprawdzałem, czy mam wszystkie papiery – pokazał Dreykowi nieopisaną teczkę. – I tak masz szczęście, że twoja sprawa rozwiązała się w kilka godzin. Strażnicy bramy miejskiej pamiętają vanga z blizną. Miał on trzy głowy bandytów w worku, twierdził, że idzie po nagrodę za nie. Jedyny taki wczorajszego dnia...
– Jestem dragonitą – burknął Dreyk.
– Jakoś nie widać łusek – skwitował go Ormus. – Kontynuując, w ratuszu jest wpis o wypłaconej nagrodzie. Pamiętają cię też gospodarze w Zapitym Kutasie, Wesołej i Pod Wilczym Łbem. No i dziwka, z którą spałeś, potwierdziła, że nie ruszałeś się z łóżka przez całą noc.
– Miło z jej strony.
– Jesteś czysty Dreyk. Wzorowy, rejestrowany diablokrwisty… – podsumował nadkomisarz. – Tak z czystej prewencji: jakie masz plany na resztę pobytu w Algradzie?
– Chciałem kupić konia, bo jakiś czas temu mi ukradli. Poza tym uzupełnić zapasy, kupić siódmy tom Przeznaczonych i wyjeżdżam w stronę Makrainy. Chciałem co prawda wynająć tu pokój na kilka dni, ale, z pewnych przyczyn, ze wszystkich przybytków mnie wyrzucają.
– Czytujesz ten gniot?
– Gniot! – prychnął Dreyk. – To dobry romans jest, czego się czepiasz?
– Każdy ma swoje gusta – stwierdził vang. – A wracając do twojego wyjazdu to szkoda. Myślałem, że zajmiesz się dla nas sprawą seryjnych morderstw w Algradzie – rzucił teczkę na stół przed Dreykiem.
– A jest nagroda za ujęcie mordercy?
Diablokrwisty zainteresował się papierami. Już pierwszy rzut oka potwierdzał, że żaden nie dotyczył jego osoby. Większość dokumentów stanowiły zeznania świadków i dokładne rysopisy zmasakrowanych ciał.
– Nie. Nie płacimy za sprawy, których sprawcę mamy już w areszcie.
Przez plecy Dreyka przeszedł zimny dreszcz. Ormus mierzył go niewzruszonym spojrzeniem. Najwyraźniej czegoś od niego oczekiwał.
– Co ty knujesz? – Dreyk zdecydował się na podejście do sprawy na wprost.
– Widzisz, w Wonnej Róży, aresztowaliśmy dwójkę podejrzanych. Ciebie i diablokrwistą, która tam pracowała. Tak się złożyło, że kilka minut temu przyznała się do zamordowania swojej koleżanki oraz czterech innych podobnie rozszarpanych kobiet.
– Dobrze wiesz, że to nie ona! – diablokrwisty poderwał się z krzesła.
– Owszem – przytaknął Ormus. – Zdaję sobie z tego sprawę. Ty też poukładałeś to w jedną chwilę. Problem tylko w tym, że się przyznała, a włodarze miasta rozpaczliwie potrzebują kogoś powiesić.
– To przecież nic nie da! To był symboliczny mord, prawie rytualny. Taki psychol nawet nie wpadnie na to, żeby skorzystać z kozła ofiarnego, by się ukryć. Będzie dalej rozrywał kobiety i wyrzucał ich serca.
– Zdaję sobie z tego sprawę – kiwnął głową Ormus. – Jednakowoż lepiej ją zabić. Ludzie uspokoją się nieco, a i będzie jednego potencjalnego mordercę mniej. Czyż nie mam racji?
– Jesteś gnida, Ormus.
– Jestem po prostu rozsądny – odparł vang. – Wasz rodzaj jest niezwykle niebezpieczny. Nie możemy sobie pozwolić na puszczenie diablokrwistego, na którym ciąży chociaż cień podejrzeń. Aczkolwiek… – w milczeniu wbijał spojrzenie w Dreyka.
– Ta?
– Mogę zrobić wyjątek – stwierdził Ormus. – Jeżeli jakiś przykładny obywatel dostarczyłby trupa prawdziwego sprawcy, jej zeznania zostałyby uznane za fałszywe.
– Ehh… – Dreyk westchnął ciężko. – Czytałeś mój profil psychologiczny, prawda?
– Dwa lata temu – vang uśmiechnął się niemal niedostrzegalnie. – Jak widać, nadal jest aktualny. Wracając do tematu, daję ci tydzień Dreyk. Potem dziwka idzie na szafot.
– Tydzień? – powtórzył mag bitewny. – A ile to śledztwo już trwa?
– Dwa miesiące – Ormus otworzył drzwi diablokrwistemu. – W portierni czeka na ciebie twój ekwipunek. Żegnam.
***
Po analizie danych z morderstw Dreyk szybko wywnioskował, gdzie rozpocząć poszukiwania. Wzór działania mordercy był bardzo klarowny: ofiarą niemal zawsze była nierządnica, której po śmierci wyrwano serce. Organ nie zawsze zostawał odnaleziony. Jeżeli jednak się znalazł, to zazwyczaj w kanale czy śmietniku. Raz rozdeptany na środku ulicy.
Był w tej zasadzie jednak wyjątek. Jedna z pierwszych ofiar, Riellbet Tethsolnaer – alarka, córka kupca o nieposzlakowanej opinii. Z zeznań w sprawie wynikało, że jej jedyna żyjąca rodzina, Gedren Tethsolnaer, ojciec zamordowanej, został już przesłuchany. Zadawali mu głównie standardowe pytania, o znajomości córki, czy mogła mieć jakichś wrogów, gdzie ją widział po raz ostatni itp.
Jednak Dreyk miał jeszcze kilka pytań niestandardowych.
Sklep Tethsolnaera znajdował się w dzielnicy Białystaw, kamienica numer 337. Łatwy do znalezienia, bo witrynę sklepową było widać z kilkudziesięciu metrów. Zajmowała prawie całą przednią ścianę parteru, zostawiając jedynie nieco miejsca na drzwi wejściowe. Niestety, nie dało się stwierdzić, czym alar handlował. Witryna była zasłonięta przez drewniany daszek, spuszczony obecnie w dół i pokazujący przechodniom duży, ładnie namalowany napis: “Zamknięte!”
Mag bitewny nawet nie sprawdzał drzwi. Obszedł kamienicę, znajdując boczne schody na piętro, bezpośrednio do kwater mieszkalnych. Dopiero tam zapukał donośnie i zaczekał na odpowiedź.
– Czego chcesz? – usłyszał w końcu.
Diablokrwisty odchrząknął, szykując “strażniczy” ton głosu. Chciał zabrzmieć władczo, z powagą i profesjonalizmem. Liczył, że taką postawą alara do składania zeznań.
– Gedren Tethsolnaer? Mam do pana parę pytań.
– Odejdź.
– Chodzi o sprawę pana córki – Dreyk podszedł bliżej drzwi.
– Odejdź! Wszystko już powiedziałem i straży, i Gwardii!
– Czytałem, co pan im powiedział. W pana zeznaniach brakuje jednej rzeczy.
– …
– Proszę mi pomóc – mag bitewny zapukał ponownie. – Wiem, że to dla pana trudne, ale te informacje mogą okazać się kluczowe w sprawie.
– …
– Gedren – darował sobie “strażniczy” ton – mogę pomścić twoją córkę.
– …kim ty właściwie jesteś? – głos alara ponownie dobiegł zza drzwi.
– Dreyk, najemny mag bitewny – przedstawił się diablokrwisty.
– Łowca nagród?
– Tak.
Drzwi otworzyły się w końcu. W progu stał alar w średnim wieku. Nie wyglądał za dobrze. Choć ubrany był bardzo schludnie, miał podkrążone oczy, zalatywał nieco winem, a pióra skrzydeł były wyraźnie zaniedbane.
– Wejdź – rzekł krótko kupiec.
Już od progu widać było, że biznes szedł dobrze. Dom Tethsolnaera miał w sobie pewien skromny przepych, typowy dla niższej szlachty z poczuciem gustu. Dreyk zwrócił uwagę głównie na ozdoby tkackie. Dywany, zasłony, a nawet fotele miały stonowane, zielone wzory, w połączeniu z drewnianą podłogą i wykończeniem ścian, całkiem nieźle się prezentowały.
Drugiej rzeczy, której się przyjrzał była biblioteczka w salonie. Zobaczył kilka znajomych tytułów, w tym Przeznaczonych oraz Dzieci Kwiatu Paproci. Poza tym parę książek historycznych i najnowsze opracowania o artefaktach Starożytnych.
– Handlujesz artefaktami starożytnych?
– Trochę – alar siadł na krześle bez oparcia, wskazując Dreykowi miejsce naprzeciw. – to coś istotnego w sprawie?
– Nie – mag bitewny usiadł wygodnie. – W sprawie Riellbet mam inne pytania.
– Moja mala Ri… – kupcowi zaszkliły się oczy. – Gdy przyprowadzili mnie do kostnicy, prawie jej nie poznałem. To, co z niej zostało, było… Kto w ogóle jest w stanie tak mordować?
– Spokojnie, dowiem się tego.
– Trzymam cię za słowo – Gedren zebrał się w sobie. – A jak go znajdziesz, natychmiast utnij mu łeb. Tacy psychopaci nie powinni chodzić po Askanorze.
– Gdy czytałem twoje zeznania – Dreyk przeszedł do rzeczy – zauważyłem, że gwardziści nie zapytali cię o jedną istotną rzecz: czy twoja córka miała kochanka bądź narzeczonego?
– Gwardziści o to pytali – odparł alar. – Najwyraźniej dostali rozkaz, żeby pominąć to w raporcie. Domyślam się nawet dlaczego.
– Rozwiń, proszę.
– Moja córka miała wyjść za hrabiego Avela Marive a Caethar.
– Caethar...? – minęła chwila, zanim Dreyk uświadomił sobie co to za klan. – O cholera, to przecież rodzina królewska Zagórza!
– Prawda – przytaknął kupiec – choć jedynie dalekie kuzynostwo. Taki mezalians byłby nie do pomyślenia w Wielkim Królestwie. Tutaj jednak jest Wolne Miasto i Pan Marive mógł robić, co chciał, nie zważając na swoją kastę i tradycje… Najgorsze w tej historii jest to, że naprawdę się kochali. Ri była taka szczęśliwa. Dosłownie trafił jej się książę o białych skrzydłach chcący ją poślubić. Zupełnie jak w bajce.
– Marive jest jeszcze w mieście? Jaki numer ma jego posiadłość?
– Jeżeli chcesz się spotkać z Marive to owszem, jest. Tylko problem w tym, że to nie Avel tylko Pan Baenell.
– Co się stało z Avelem?
– Nie żyje – ciężko westchnął Tethsolnaer. – Otruł się jakiś tydzień po śmierci Riellbet. Pewnie właśnie Baenell stoi za tym “samobójstwem”. W końcu to on, z racji urodzenia miał pierwszeństwo do pozycji i włości brata. Teraz drań robi za posła w Radzie Unii. Myślisz, że to on za tym wszystkim stoi?
– Nie wiem – odparł Dreyk. – Mam za mało informacji, by cokolwiek powiedzieć. Muszę się z nim skonfrontować.
– Dreyk – alar nachylił się, wyraźnie ściszając głos. – Jeżeli Baenell Marive maczał w tym palce… Wiec, że zapłacę każdą. Dosłownie KAŻDĄ sumę za jego śmierć. Jestem gotów spieniężyć cały mój sklep, dom i wyczyścić wszystkie konta, jeżeli tylko ten drań skończy bez skrzydeł i głowy.
Mag bitewny nie odpowiedział. Po prostu kiwnął głową i wstał.
– Idę – stwierdził. – Którędy do posiadłości?
***
Dreyk słyszał o tym, że Błękitna dzielnica Algradu słynęła z wystawnych posiadłości. Jednakowoż domostwo Caetharów przebijało je wszystkie.
W tym upakowanym ciasnymi budynkami mieście, posiadanie dwóch metrów kwadratowych trawnika uważane było za oznakę prawdziwego bogactwa. Naturalnie więc, w Błękitnej, co drugi dom musiał mieć przed wejściem mały skwer. Caetharowie jednak poszli o krok dalej, otaczając swój pałacyk ogrodami. I to takimi z prawdziwego zdarzenia.
Zmierzając za strażnikiem, Dreyk zauważył przylegającą do domostwa szklarnię oraz niewielką altankę przy jeziorku. Marmurową. Mag bitewny pierwszy raz w życiu widział marmurową altankę.
Kwiatów również było niemało. Zajmowali się nimi zwierzańscy niewolnicy. Diablokrwisty zauważył dwa królikołaki i jednego kotołaka. Sadzili tulipany w dalszej części ogrodu, przy żelaznym płocie, odgradzającym tę ostoję burżujstwa od algradzkiej szlachty.
Pałac był niemniej wystawny. Sufity korytarzy zdobiły freski ukazujące historię Wielkiego Królestwa Zagórza i zwisające z nich, pozłacane żyrandole. Nocą, wraz z kandelabrami, zapewne rzucały na te obrazy blask setek migoczących świec. Za dnia oświetleniem zajmowały się z kolei olbrzymie okna. Każde sięgające od podłogi aż po samo sklepienie. Czym byłby jednak alarski pałac bez obrazów? Portrety wisiały w każdym miejscu mającym naprzeciw okno. Wszystkie przedstawiały alarów, w większości bez insygniów królewskich. Dreykowi udało się zauważyć ledwo jedną czy dwie postaci najwyżej w diademie. Najwyraźniej nazwisko Marive, pomimo przynależności do królewskiego klanu, rzadko sięgało po rzeczywistą władzę.
Niemniej jednak byli bogaci. A takie bogactwo wymagało wielu strażników. Mag bitewny zauważył już kilkunastu. Było ich więcej niż służby, każdy nosił tunikę barwy białej i lekki napierśnik. Każdy, bez wyjątku był też nirenem. Jak widać, Marive mieli coś do magów, skoro jako swych strażników zatrudniali wyłącznie przedstawicieli rasy antymagicznej.
Dreyk został w końcu doprowadzony do komnaty jadalnej. Pan Baenell Marive a Caethar, kończył właśnie posiłek.
– Panie! – strażnik dał gestem magowi do zrozumienia, by zaczekał w progu. – Przyprowadziłem niejakiego Dreyka. Z ramienia Gwardii bada on sprawę Riellbet Tethsolnaer i prosi o audiencję.
Baenell odłożył srebrne sztućce i gestem przywołał do środka maga bitewnego.
– Podejdź bliżej – ponaglił.
– Dziękuję Panie – zaczął Dreyk. – Obiecuję, że nie zajmę ci wiele cza…
– Cisza! – odpowiedział alar, po czym spojrzał na swojego strażnika. – To jest twoim zdaniem Gwardzista? Ma na sobie czarny uniform? – wycedził w stronę swojego sługi.
Strażnik spanikowanym wzrokiem spojrzał po Dreyku.
– Nie Panie – stwierdził niren. – Ale kazał pan do siebie prowadzić każdego, kto bada sprawę śmierci tej kupieckiej dziewki…
– Miałem na myśli poważnych ludzi durniu! A nie byle łachmytów goniących za złotem! Wyprowadzić go!
– Panie! – szybko wtrącił Dreyk. – Tutaj stawką są ludzkie życia! Morderca dalej jest na wolności! Jeżeli tylko odpowiecie na pytania o związek waszego brata z Riellbet, złapię drania!
– Wyrzuć. GO.
– Oczywiście Panie! – strażnik, chwycił Dreyka za ramię. – Idziemy!
– Sam trafię! – mag bitewny wyrwał się strażnikowi.
Oboje ruszyli w stronę wyjścia, tym razem trzymając ekspresowe tempo. Widząc, że Dreyk rzeczywiście idzie w stronę wyjścia, niren ograniczył się jedynie do odprowadzenia go za bramę. Najwyraźniej nie chciał prowokować szarpaniny.
Dreyk opuścił posiadłość bez żadnych informacji. Tak szczerze powiedziawszy, był zaskoczony faktem, iż w ogóle go wpuszczono. Acz jak się wyjaśniło – to tylko przez zwykłą pomyłkę.
Nie podejrzewał Baenella. Gdyby to było pojedyncze morderstwo, to i owszem. Scenariusz, w którym zleciłby zamordowanie Riellbet i podał bratu truciznę, byłby całkiem wiarygodny. Avela Marive a Caethar, popełniający samobójstwo po utracie ukochanej, dla której gotów był ryzykować nawet obcięcie skrzydeł. Taka zbrodnia byłaby doskonała.
Jednakowoż, poza Riellbet zginęły jeszcze cztery kobiety. Wszystkie rozprute, z brakującym sercem oraz czasami innymi organami wewnętrznymi. Które następnie były odnajdywane w miejscach, gdzie zazwyczaj znajduje się śmieci.
Wzór mordowania dający do zrozumienia, że każda z ofiar zasługiwała na śmierć. W mniemaniu zabójcy, przez swoje zachowanie nie zasługiwały na życie. Najprawdopodobniej to okazanie pogardy wobec cudzołóstwa. Jednakowoż jedyną nieoczywistą zmienną jest tu Riellbet. Co oznacza, że morderca na pewno wiedział coś na jej temat. Nie wybrał jej przecież na tej samej zasadzie co cztery zamordowane prostytutki.
Raporty Gwardii nie wskazywały jednak na żadnego podejrzanego z otoczenia alarki. Rodzina, przyjaciele, znajomi. Każdy miał jakieś alibi, nikt też nie został opisany jako potencjalny mściciel.
To znów rzucało podejrzenie na otoczenie hrabiego Avela. Gwardziści nie mogli nikogo przesłuchać w tej sprawie. Baenell miał immunitet dyplomatyczny, podobnie jak jego zmarły brat. Ich dom oraz służba, również do pewnego stopnia była pod protekcją polityczną. Co więcej, klan Marive zadbał najwyraźniej o odpowiedni nacisk finansowy, aby jak najlepiej zagłuszyć skandal otaczający Avela. Ramię legalne miało tutaj bardzo małe pole do manewru.
A nielegalne? Dreyk nie zamierzał się włamywać na teren posiadłości. O ile na twierdzę nie wyglądała, o tyle ilość strażników była tutaj wprost przytłaczająca. Trzeba więc przekonać kogoś ze służby do współpracy. Strażnicy odpadają, nawet nie z faktu, iż wszyscy byli nirenami. Dreykowi i tak nigdy nie szło z telepatią, więc próbowałby konwencjonalnych metod perswazji. Sęk tkwił po prostu w tym, że dyskrecja i lojalność zawsze była ceniona w ich fachu. Trudno byłoby coś z nich wyciągnąć. Mag bitewny potrzebował kogoś innego, mniej lojalnego oraz bardziej gadatliwego.
W oczy rzuciły mu się żółte tulipany, posadzone przed jedną z posiadłości.
Mag bitewny natychmiast odwrócił się na pięcie i ruszył z powrotem w kierunku posiadłości Marive. Kątem oka obserwując strażników, zlokalizował zwierzan zajmujących się ogrodem. Nadal sadzili tulipany. Teraz gdy mógł się przyjrzeć ich pracy, zauważył, że układają z kwiatów tarczę herbową, z białym skrzydłem i czerwoną włócznią. Mag bitewny oparł się plecami o żelazny płot otaczający posiadłość, zaraz przy miejscu, gdzie pracowali niewolnicy.
– Chciałbym z wami pogadać – zwrócił się do królikołaka, zerkając przez ramię.
– Jesteś obdarzonym? – królik nawet nie podniósł głowy.
– Diablokrwistym? Tak – przyznał Dreyk. – Blizna mnie zdradziła?
– Nie panie, śmierdzicie siarką – wtrącił się kotołak – i nerwami.
– Bury! Sza! – spłoszył się drugi królikołak.
Dreyk w milczeniu sięgnął do torby u pasa. Wyciągnął z niej parę liści mięty i wrzucił do ust. Żuł je energicznie przez chwilę, zanim znów się odezwał.
– Szybkie pytanie – zagadnął Dreyk. – Kto, z otoczenia waszego poprzedniego pana, miał coś za złe pannie Riellbet, jego narzeczonej?
– Nic mu nie mówcie – powiedział spłoszony królik – bo nas wybatożą albo i gorzej.
– Ale to jest obdarzony – naciskał kot nazwany Burym. – Powinniśmy mu powiedzieć!
– Prawo Przodków nie obowiązuje w ludzkiej niewoli – stwierdził w końcu pierwszy, spokojny królikołak. – Nie musimy ci nic mówić obdarzony. Odejdź.
– Prawda – Dreyk westchnął ciężko. – Nie musicie, to wasz wybór. Mogę was jedynie prosić o zmianę zdania, aż któryś z was nie krzyknie po strażników. Wiecie, co się stało Riellbet?
– Zmarła.
– Została zamordowana – skorygował Dreyk. – Morderca rozpruł jej brzuch, wyrwał serce, macicę i poszarpał jelita. Serce zostało odnalezione w śmietniku nieopodal miejsca zdarzenia. Zabójca widać naprawdę jej nie lubił.
– Ten obdarzony ma misję! – naciskał Bury. – Mlecznik, tu już nawet nie chodzi o Przodków, on ściga mordercę!
– Sam jest mordercą – syknął królikołak – wali krwią na kilometr.
– Więc nic? – podsumował Dreyk. – Bury, nawet ty nie chcesz nic powiedzieć?
– Mi… – zaczął kotołak.
– Milena Nowska, lanai, pracowała tu jako pokojówka – wtrącił się Mlecznik.
Zarówno Bury, jak i drugi królikołak spojrzeli nań zaskoczeni.
– Powiem mu wszystko – zwrócił się do nich Mlecznik. – Wy idźcie po resztę kwiatów. Nie wracajcie za szybko.
Dwójka zwierzan oddaliła się natychmiast. Spłoszony królikołak wydawał się tym szczególnie zadowolony. Kotołak natomiast tylko zerkał przez ramię, odchodząc powoli.
– Mogę cię zapytać, co cię przekonało? – zapytał Dreyk.
– Mnie nic – Mlecznik udawał, że pracuje przy kwiatach. – To Bury zaczął mówić. Po prostu kończę za tego głupiego kocura.
– Dobra, to co z tą Mileną?
– Kochała się w jaśniepanu Avelu. Gdy dowiedziała się o zaręczynach, wpadła w furię i to przed obliczem jaśniepana. Kazał ją dotkliwie wybatożyć i wyrzucić – królikołak zastrzygł uszami. – Strażnicy idą, Milena mieszka gdzieś na Starorzeczu.
– Dzięki! – Dreyk oddalił się szybko.
Odchodząc, mag bitewny usłyszał jeszcze strażników Baenella, zaczepiających niewolnika:
– Mlecznik! Czego z nim gadałeś?
– Ten obcy się zgubił jaśniepanie – odpowiedział królikołak – szukał drogi na Starorzecze.
– Durny królik! Gadanie z obcymi ludźmi jest zabronione! Za stróżówkę, jazda! Dostaniesz uszaku nauczkę!
***
Sierp księżyca majaczył czerwonym blaskiem. Było już po północy, gdy Dreykowi udało się w końcu ustalić, gdzie żyła Milena. Mieszkała w jednym z domostw zbudowanych po pożarze, który spustoszył Starorzecze kilka lat temu. Numer 487 przez 3, tuż nad rzeką.
Algradczycy najwyraźniej nie uczyli się na błędach, bo chałupa ponownie zbudowana została z drewna i znów była ciasno upakowanym, piętrowym zbiorem mieszkań przylepionym do sąsiednich domostw. Poważnie, brakowało jeszcze słomianej strzechy na dachu dla dopełnienia braku wyobraźni.
Przynajmniej Śniadwa płynęła nieopodal. Rzeka dawała niby małą nadzieję na szybkie ugaszenie ewentualnego pożaru. Nawet jeżeli ostatnim razem niewiele to dało.
Dreyk stanął przed drzwiami. Podniósł rękę, żeby zapukać, ale po chwili opuścił ją w ciszy. Poza słowami jednego niewolnika nic nie miał na Milenę. Ba, biorąc pod uwagę dotychczasową dokumentację sprawy, miała ona nawet dobre alibi – była kobietą. W raportach nie raz opisywano podejrzanych, byli to ostatni klienci ofiar czy osoby, z którymi byli widziani: nireni, dragonici, sevecy i jeden vang. Sami mężczyźni. Lanai? Ani jednej, o ile nie liczyć samych ofiar.
Mag bitewny skoncentrował się i zamknął oczy. Moc magiczna rozeszła się z jego ciała. Po chwili zobaczył dzięki niej ciepło bijące z łóżek w budynku. Na parterze dwie dorosłe osoby, przytulone do siebie i trzy mniejsze nieopodal. Pierwsze piętro, jedynie dwa źródła ciepła, z czego jedno wyglądało, jakby zasnęło, siedząc przy stole. Drugie piętro, jedna osoba, śpiąca na prawym boku.
Otworzył oczy, nie przerywając zaklęcia i rozejrzał się dookoła. Nabrzeże znajdowało się nieopodal, w zasięgu zaklęcia wykrywającego. Mieściły się tam magazyny, drewniane wiaty osłaniające puste beczki oraz tawerna, z której wczoraj go wyrzucono.
Dreyk miał jedną poszlakę, sześć dni w zapasie i zero dowodów. Przez konfrontację z Mileną nic nie zyska, a przynajmniej nie wiedział, jak cokolwiek w ten sposób zyskać. Pozostały dwa wyjścia: włam i obserwacja. Wybrał oba.
***
Noc spędzona pomiędzy beczkami, pod drewnianą wiatą nie była najwygodniejszym doświadczeniem. Dechy to bowiem nie łóżko, a od Śniadwy ciągnęło wilgocią. Nie śmiał jednak ryzykować kolejnej afery w tawernie. Ściągnąłby na siebie zbyt dużo uwagi, co przy planowanym włamaniu nie było dobrym pomysłem.
Mag bitewny stanął przed drzwiami i nacisnął klamkę. Zamknięte, jednakowoż ani drzwi, ani framuga nie była robiona z najlepszego drewna. Upewnił się więc zaklęciem, że nikogo nie ma w całym domu, po czym kopnął w drzwi z całej siły. Zawiasy odskoczyły od framugi razem z gwoździami.
Był w środku. Na krótką chwilę, zmienił podtrzymywane zaklęcie, ograniczając jego zasięg i zamiast ciepła, skupiając się na kształcie. Dreyk ujrzał najbliższe pięć metrów, włącznie z samym sobą, jako dokładny mlecznobiały skan przestrzenny. Zobaczył wnętrza wszystkich półek, szafek, zakamarków, kominka.
Definitywnie powinien użyć widma absolutnego PRZED włamaniem się do środka. Głównie z powodu tego, że jak się okazało: w mieszkaniu nie było niczego, co chociażby przypominało narzędzie zbrodni – ostra broń przystosowana do pchnięć, będąca w stanie zadawać okrągłe rany kłute, o dużej głębokości, minimalnie szarpiąc samą skórę.
Owszem, udało mu się zlokalizować kilka niebezpiecznych przedmiotów. Jednakowoż wszystkie noże miały płaskie ostrza, pogrzebacz miał kwadratowy przekrój, mizerykordia pod poduszką też nie była okrągłym szpikulcem.
Dreyk cofnął zaklęcie z widma absolutnego z powrotem do zwykłego wykrywania istot żywych. Powinien w końcu zrobić pożytek z własnych oczu, a nie magii.
Na początek udał się do sypialni i wyciągnął mizerykordię spod poduszki. Rękojeść i pochwa zdobione były srebrem, sztylet był też opatrzony herbem Marive. A więc najpewniej należał wcześniej do hrabiego Avela. Milena musiała go ukraść lub dostać w prezencie.
Mag bitewny wyciągnął sztylet z pochwy. Na klindze nie było żadnej rysy, ostrze prawdopodobnie nie było w ogóle używane. Schował więc mizerykordię dokładnie tam, gdzie ją odnalazł.
Kolejnym celem była szafeczka przy łóżku. Zawierała ona cztery książki i ukryty za nimi mieszek z oszczędnościami. Milena nie była koneserem literatury. Dreyk znalazł kolejno Świętą Księgę, dwie książki kucharskie i poradnik krawiecki. Liczył, że znajdzie jakiś dziennik, pamiętnik, czy może nawet korespondencję. Nic.
Dobra, Dreyk, ostatnia szansa: gdybym był pokojówką, mordującą z pogardą prostytutki, co bym zrobił ze wszelkimi dowodami zbrodni?
Spaliłby je przy najbliższej okazji. Zwłaszcza zakrwawione ubrania, bo krew ciężko doprać. Z kolczugi jeszcze jakoś schodzi, ale kamizelkę mógł prać przez godzinę, a odbarwienia i tak zawsze jakieś pozostawały.
Skierował się więc do kominka i przykucnął nad popiołem. Było go całkiem sporo i zawierał w sobie nieco niedopałków. Nic podejrzanego. Wyglądało na to, że Milena to ślepy tro…
Hmm?
Wyciągnął z popiołów nadpalony kawałek materiału, ledwo większy od kciuka. Krew? Włożył materiał do ust i possał przez chwilę. Zdecydowanie ludzka krew, nieco nadpalona i skruszona, ale miał wątpliwości. Wszędzie poznałby ten smak.
Tyle. Trochę słaby dowód, Ormus nie byłby przekonany o rozwiązaniu sprawy. Ba! Nawet sam Dreyk nie był pewien, czy to właśnie Milena jest sprawcą. Nie zgadzały się w końcu zeznania świadków, nie było też narzędzia zbrodni. Jedyne co wskazywało na jej winę to logiczny motyw wobec pierwszej ofiary i ten kawałek spalonego, zakrwawionego ubrania. Brakowało nieco elementów całej układanki…
Dreyk zamarł w bezruchu. Wyczuł, że jedno ze źródeł ciepła z ulicy, skierowało się do drzwi domu. Milena? Bogowie, oby nie Milena. Czekał w napięciu, na które piętro skieruje się mieszkaniec domu.
Ciepło minęło parter i zaczęło wspinać się po schodach. Dreyk wstał i przyległ do ściany. Cholera, jeżeli zostanie przyłapany, to nie dość, że całe śledztwo pójdzie się paść, to jeszcze straż mu zrobi z dupy mielone! Diablokrwiści nie mieli żadnej taryfy ulgowej przy aresztowaniach.
Osoba okazała się na szczęście mieszkańcem z pierwszego piętra. Dreyk odetchnął z ulgą i ulotnił się najszybciej, jak tylko potrafił. Co prawda zostawił za sobą rozwalone drzwi. Mówi się trudno, choć może przyda się to w śledztwie.
***
Obserwacja lanai nie była pasjonującym zajęciem. Śledził każdy ruch Mileny, cały czas posiłkując się przy tym zaklęciem wykrywającym. Pozwoliło to Dreykowi na zachowanie znacznej odległości od pokojówki i obserwację, nawet jeżeli nie miał z nią kontaktu wzrokowego. Jedynym minusem był narastający z czasem ból głowy, wywołany przez długotrwałą koncentrację. Niemniej udało mu się pilnować jej całą dobę.
Mag bitewny podczas trzech kolejnych dni poznał dokładny plan dnia lanai: wstawała wcześnie, około godziny szóstej. Szykowała sobie śniadanie, po czym szła na targ. Tam robiła zakupy i spędzała czas, plotkując ze znajomymi kupcami. Następnie powrót do domu, solidny posiłek, po czym praca. Zajmowała się sprzątaniem, codziennie w innym domostwie, ale już nie w Błękitnej dzielnicy. Zatrudniali ją mieszkańcy Białystawu. Po wyrzuceniu z pałacyku Marive to znaczny upadek w karierze.
Po pracy wracała do domu. Raz jadła kolację z sąsiadami z piętra niżej, kolejnego dnia jadła sama. Poza tym, oderwaniem od rutyny były jeszcze odwiedziny w banku oraz świątyni Złotowłosej, za rzeką w dzielnicy Ostróg.
Jedynym, co wydało się Dreykowi dziwne, był fakt, że nie zgłosiła włamania straży miejskiej. Poprosiła tylko sąsiada z dołu o naprawę drzwi. Tyle.
Magowi bitewnemu zostały trzy dni na rozwiązanie sprawy. Właściwie to pewnie dwa, biorąc pod uwagę, jaką gnida jest Ormus. Fakt był jednak ten sam – czas uciekał i z godziny na godzinę pomysł obserwacji miał coraz mniej sensu.
Powinien w końcu skonfrontować się z Mileną. Może użyć na niej telepatii? Kolejna płonna nadzieja. W ogóle nie miał talentu do tego zaklęcia, udało mu się sukcesywnie dostać do umysłu tylko jednej jedynej osoby. Wszyscy inni odpierali to zaklęcie jak gdyby nigdy nic. Musiał wyciągnąć z niej informacje w konwencjonalny sposób.
Westchnął, leżąc na pudłach pod drewnianą wiatą. Szykował się właśnie do snu. Było już koło północy. Czerwony sierp księżyca świecił sobie radośnie na niebie. Miał już cofnąć zaklęcie wykrywające, gdy nagle Milena wstała z łóżka. Niby nic, ale po chwili wyszła z mieszkania i skierowała się na dół, do wyjścia.
Mara uśmiechnęła się dziś do Dreyka.
Diablokrwisty podniósł się i przystosował oczy do widzenia w ciemnościach. Nie magią, jego manifestacje zapewniały mu tę zdolność. Przydatna rzecz, jeżeli tylko człowiek potrafi się opanować i zupełnie nie przemienić w demoniczną formę.
Z domu o numerze 487 wyszedł… niren?
Coś tu nie pasowało. Dreyk obserwował lanai cały dzień, mając ją na zaklęciu wykrywającym aż do tej pory. Kimkolwiek był ten niren, jeszcze kilka godzin wcześniej mag bitewny widział go pod postacią Mileny. Co więcej, jako że nadal widział jego sygnaturę cieplną dzięki zaklęciu, oznaczało to, że niren ten nie posiada naturalnej dla tej rasy odporności na magię.
– Robi się ciekawie – mruknął pod nosem Dreyk.
Mag bitewny ruszył za nieznajomym, zachowując przy tym znaczną odległość. Niren poruszał się żwawym krokiem. Nie wyglądało też na to, że ma przy sobie jakąś broń. Kierował się przez most, na Ostróg. Prosto do domu uciech za świątynią Złotowłosej.
Dreyk obserwował nirena zaklęciem, nie wchodząc do środka. Kapłanki pracujące w burdelu bogini piękna, zapewne wyrzuciliby go za bliznę. Żeby dostąpić bowiem zaszczytu prywatnego błogosławieństwa, należało uiścić opłatę w czystym złocie lub spełniać standardy estetyczne bogini.
Tak więc diablokriwsty tej nocy popełnił świętokradztwo.
Dreyk czekał przed domem uciech aż do ostatniej chwili. Wpadł do środka niemal w biegu. Odepchnął na bok witającą gości kapłankę, zanim ta bodaj zdążyła odwrócić się do niego.
– Kapłani! – wrzasnęła, leżąc na ziemi. – Bandyta! Heretyk bezcześci dom naszej Pani!
Zanim jeszcze skończyła krzyczeć, w kierunku Dreyka ruszył półnagi, posągowo umięśniony vang oraz sevek z liną, która nie była raczej przeznaczona do krępowania nieproszonych gości.
– Przepraszam – Dreyk skoncentrował moc magiczną w obu dłoniach – ale właśnie ratuję komuś życie.
Wypalił w obu jednocześnie. Kapłani nie byli na to przygotowani. Telekinetyczna siła powaliła ich na łopatki. Vang nawet gruchnął dźwięcznie o drewnianą posadzkę.
Dreyk nie zatrzymując się, wbiegł na schody, przeskakując po dwa stopnie. Na dole podniósł się krzyk. Co gorsza, na górze również.
Mag bitewny wpadł do środka, wyszarpując miecz z pochwy. Ujrzał nirena, górującego nad przerażoną kapłanką. Z jego prawej, zdeformowanej dłoni sterczał, zaostrzony, kościany kolec. Jeszcze niezakrwawiony.
Dreyk krzyknął, zamierzając zaszarżować na mordercę, zanim ten zdążyłby się zasłonić swoją ofiarą. Niren jednak nie miał nic takiego w planach. Naraz jego skóra porosła małymi kolcami.
Diablokrwisty w mgnieniu oka pojął, co się święci. Przerwał szarżę w pół kroku, rzucając się na kapłankę, zasłaniając ją własnym ciałem.
Kolce wystrzeliły z ciała nirena, wbijając się w sufit, ściany, łóżko i pikowaną kamizelkę Dreyka. Sekundę później rozległ się trzask rozbijanego okna.
– Żyjesz?! – Dreyk podniósł się, podając dłoń kobiecie.
– Co-co to było?! – kapłanka trzęsła się.
– Metamorf. A teraz wybacz, muszę ją dogonić…
***
Uciekając, Milena na powrót przemieniła się w lanai. Sądziła, że to zmyli ścigającego, jednakowoż ten nie odpuszczał. Cały czas parł do przodu, uczepiwszy się jak rzep psiego ogona.
Skręciła w ślepy zaułek, morfując na rękach więcej mięśni, a na dłoniach haczykowate pazury. Zamierzała się wspiąć po ścianie i zostawić w dole wszelkie zagrożenie.
Ledwo podciągnęła się pół metra w górę, a tuż nad głową, w ścianę domu wbiła się stalowa klinga. Diablokrwista zeskoczyła z powrotem na ziemię. Miecz tymczasem sam wyskoczył ze ściany, po czym wrócił do wyciągniętej dłoni właściciela.
Wstrząśnięta, uświadomiła sobie, że wygląd mężczyzny się zmienił. Nie miał już białej, gładkiej skóry, tylko szarozielone łuski. Na dłoniach miał proste pazury, z głowy wystawały mu dwie pary rogów, a za nogami wił się gadzi ogon. Patrzył on na nią połyskującymi w ciemności, zielonymi oczyma o pionowych, kocich źrenicach. Dokładnie takich, jakie sama miała w tej chwili.
– Jesteś taki sam jak ja… Dlaczego?!
– Po pierwsze – zaczął Dreyk chrapliwym, nienaturalnie zmienionym głosem – nie taki sam. Mamy inne manifestacje. Po drugie, mógłbym cię zapytać o to samo. Pięć kobiet! Bestialsko rozprutych!
– Kurwy to nie kobiety!
– Dlatego możesz sobie ulżyć, mordując je dla własnej satysfakcji? – Wycedził Dreyk. – Tylko tyle ci wystarczyło, żeby ulec swym manifestacjom?! Sama jesteś kurwą! Sprzedajesz się swym własnym instynktom za chwilę podniety!
– MILCZ!! – wrzasnęła diablokrwista.
Z obu jej nadgarstków, przez skórę, wystrzeliły kości promieniowe, szybko zamieniając się w ostre szpikulce. Żądła można by powiedzieć. Skóra przybrała z kolei śniady kolor, widocznie twardniejąc, starając się uformować naturalny pancerz.
– Nie waż się mówić, jakbyś mnie znał! To przez nie poroniłam! – Milena wbijała pionowe źrenice prosto w Dreyka. – Straciłam dziecko, ROZUMIESZ?! Przez tę kurwę, Riellbet, on kazał mnie wybatożyć! Reszta też! Dlaczego w ogóle wynajmował te dziwki?! Gdyby nie one, bylibyśmy z Avelem szczęśliwi! Urodziłabym mu syna!
– Milena, życie to nie cholerna bajka – prychnął Dreyk. – Książęta ruchają pokojówki, ale nie żenią się z nimi!
Wtedy zaatakowała. Rzuciła się do przodu, z furią uderzając prawym żądłem. Celowała w głowę, licząc na przebicie się przez łuski.
Mag bitewny zamachnął się mieczem. Przedramię diablokrwistej upadło na ziemię, odcięte lekko poniżej łokcia. Lewą dłonią Dreyk chwycił ją za gardło, mocno zaciskając na nim palce i wbijając pazury w skórę.
– Wiesz, że pozwolono mi cię zabić? – Dreyk wzmocnił uścisk, czując jak pod dłonią, diablokrwista chwyta rozpaczliwie powietrze. Uśmiechnął się na ten widok, prawie odsłaniając drapieżne zęby. – Też mam manifestację szału. Z rozkoszą rozszarpałbym cię dokładnie tak samo, jak ty te wszystkie dziwki…
Milena pchnęła go rozpaczliwie w brzuch drugim żądłem.
– Poważnie? – Dreyk podniósł lewą brew. – Kością, chcesz się przebić przez pikowaną kamizelkę, kolczugę i moje łuski razem wzięte?
Mag bitewny rzucił miecz na ziemię i wyciągnął z pancerza żądło diablokrwistej.
– Pr-ekh-osze…
– Coś słabo cię słyszę. Głośniej Milena! Trzymam cię za gardło tylko jedną ręką! Na pewno możesz wykrztusić z siebie więcej!
– Ni-egch zabijaj!
– Powiedziałem ci już, nie jesteśmy tacy sami. Jesteśmy podobni. Ja nie ulegam swoim manifestacjom – stwierdził Dreyk. – Poza tym potrzebuję cię żywą. A co do tego…
Spojrzał na odcięty kikut prawej ręki diablokrwistej. Krwawił obficie. Jak tak dalej pójdzie, Milena po prostu się wykrwawi.
– Tę ranę trzeba będzie zasklepić – wyszczerzył zęby, spośród których buchnął śmierdzący siarką dym.
Diablokrwista wrzeszczała wniebogłosy, gdy jej otwartą ranę wypalał żywy ogień.
***
Ormus przyglądał się odciętej ręce lanai przez swoje binokle przeciwsłoneczne. Dreyk dostarczył mu ją prosto do jego biura. Kończyna nadal była zdeformowana, z wystającym, kościanym kolcem. Właścicielkę tej ręki właśnie przesłuchiwano w lochach komendy głównej Gwardii, trzy piętra niżej.
– Rzeczowy dowód w sprawie – odezwał się w końcu mag bitewny. – Poza tym, szczegółowe zeznania mogę złożyć ja, oraz jedna z kapłanek świątyni Złotowłosej. No i może sama Milena przyzna się do wszystkiego po waszych “rozszerzonych metodach przesłuchania”.
– Dreyk – gwardzista podniósł wzrok na diablokrwistego. – Miałeś ją zabić.
– I pozbawić cię kozła ofiarnego do powieszenia? Nie śmiałbym! Zwłaszcza że gdyby go zabrakło, nie wydałbyś mi diablokrwistej z Wonnej Róży.
Ormus w milczeniu zmierzył Dreyka zimnym spojrzeniem.
– No dalej. Jedna obywatelka oczyszczona z niesłusznych zarzutów. Nic na tym nie tracisz. Ba! Nawet zyskujesz! Nadkomisarz Voloskiewicz zręcznie rozwiązał sprawę Algradzkiego Rozpruwacza! Nie ucierpiał na tym żaden postronny diablokrwisty! Wzór do naśladowania dla wszystkich gwardzistów Unii Wschodnich Krain!
– Skończ… – vang podniósł się z krzesła. – Idziemy po twoją dziwkę.
Zeszli razem do lochów. W milczeniu minęli drzwi, zza których dobiegał wyraźny, kobiecy krzyk. Gdy dotarli do odpowiedniej celi, Ormus otworzył drzwi na oścież.
– Jest twoja Dreyk – oznajmił nadkomisarz. – Jej rzeczy są w magazynie. A teraz wybacz, ale muszę poprawić kilka dokumentów. Żegnam.
Ormus odwrócił się i odszedł, zostawiając diablokrwistych samym sobie.
Dreyk spojrzał w stronę siedzącej na ziemi kobiety. W sumie w tej chwili widział ją pierwszy raz w życiu. Okazała się seveczką i nie wydawała się mieć żadnej widocznej manifestacji. Pomimo to pech chciał, że w loterii genetycznej trafiły jej się krwistoczerwone, kocie oczy. Najwyraźniej nie potrafiła ich ukrywać.
– Oczyścili cię z zarzutów – Dreyk podał jej dłoń. – Udało mi się znaleźć prawdziwą morderczynię.
– I co? Chciałbyś numerek w nagrodę? – odtrąciła rękę diablokrwistego, wstając samodzielnie. – Wypchaj się. Darmo dupy nie daję.
– Ni… – Zaczął Dreyk, po czym po prostu westchnął ciężko. – Albo wiesz co? Szkoda. Liczyłem właśnie na darmowy numerek, tu i teraz. Ta atmosfera zimnego lochu i odgłosy tortur są bardzo podniecające.
– Spierdalaj… – diablokrwista wyminęła go i po prostu wyszła z lochu.
– Ej! – Zawołał za nią mag bitewny. – Pozdrów ode mnie Mirę!
***
Przez algradzki rynek jechał mag bitewny. Vang albo dragonita, ciężko było stwierdzić. Z tłumu wyróżniała go jedynie potworna blizna. Wyglądała, jakby ktoś chciał mu wydłubać oko, ale nie trafił i rozpruł mężczyźnie twarz.
Kary koń pod nim był świeżo kupiony. Wprawne oko mogło zauważyć, że zwierzę jeszcze nie przyzwyczaiło się do nowego właściciela. Poparskiwało nieswojo, ale posłusznie niosło jeźdźca na grzbiecie.
Mag zatrzymał konia, nieopodal szubienicy ustawionej przed budynkiem ratusza. Wyraźnie przyglądał się wisielcowi. Nic dziwnego, nie często wiesza się lanai i jeszcze rzadziej pozostawia się ciało na widok publiczny. Głównie dlatego, że ciała lanai, zwłaszcza świeże, były nagminnie kradzione. Nawet jeżeli mają odciętą rękę, czy nogę.
Tego jednak nikt przez noc nie ruszył. Kobieta miała bowiem zawieszoną na szyi tabliczkę z napisem:
Milena Nowska
Nierejestrowana diablokrwista, Rozpruwacz Algradzki
Skazana za: morderstwo, bezczeszczenie zwłok, nie rejestrację.
Projekt współfinansowany ze środków funduszu obronnego Unii Wschodnich Krain
Jeździec przyglądał się zwłokom jeszcze przez dłuższą chwilę. Na tyle dłuższą, że przechodnie zaczęli oglądać się za nieznajomym. Mężczyzna nie zwracał jednak na to uwagi.
– Nie jestem taki jak ty – mruknął pod nosem diablokrwisty. – Nie jestem mordercą.
Mag bitewny odwrócił wzrok od ciała i ponaglił konia. Ruszył w kierunku południowej bramy, odjeżdżając w stronę traktu do Makrainy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz