Szybka Decyzja

Okładkę narysowała MadBlackie [link]

Szybka Decyzja
Wydanie pdf: link!

Choć nastał już październik, słońce nadal grzało nad Makrainą. Tego ciepłego południa, pierwsze żółte liście dopiero zaczynały opadać na łąki i ścierniska. Natura dopiero zaczęła szykować się na coroczny sen.
Wtenczas pewien kurier, szedł piaszczystą drogą do chłopskiego gospodarstwa na uboczu wsi. Mieszkańcy Halemy wskazali mu to miejsce, jako jedyne, gdzie mógł przebywać adresat przesyłki. Kurier miał nadzieję, że dostał właściwe informacje, bo na samą myśl przejścia takiego szmatu drogi na darmo, wręcz się w nim gotowało. Był w końcu sevekiem, nie miał czasu na marnowanie życia źle zaadresowanymi listami.
Gospodarstwo, do którego zaszedł, było pokaźne z budynkami ułożonymi w podkowę. Na przedzie znajdował się oczywiście dom mieszkalny – chata malowana wapnem i jedyna mająca drewniany dach z wystającym kominem. Ze strony północnej znajdowała się stajnia, z południowej stodoła i chlew, niemalowane, kryte zwykłą strzechą. A wszystko to otoczone łąkami, ogrodzonymi zbutwiałym płotem.
Kurier, podchodząc, zauważył psią budę. Wiedziony głębokim i bolesnym doświadczeniem, postanowił zwolnić nieco kroku, by nie obudzić śpiącego w niej psa. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie zbliżył się do studni, gdzie siedział kos.
Ptak zaświergotał donośnie, alarmując psa. Ogar, jak tylko zobaczył listonosza, wystrzelił z budy w jego kierunku, ujadając wściekle. Stanął, dopiero gdy sznur trzymający go przy budzie napiął się prosto, jak cięciwa. Psisku było jednak mało. Stanęło na tylnych łapach, sprawdzając, jak daleko może wyciągnąć się do ofiary.
Całe szczęście drzwi chaty otworzyły się chwilę potem. Z chłopskiego domostwa wyszedł pomarańczowoskóry niren w średnim wieku, zakrywając łysinę słomianym kapeluszem.
– Czym pysk Burek – gospodarz huknął na psa – ty ciulu gupi!
Zwierzę natychmiast zamilkło, podwijając ogon i wycofując się kilka kroków.
– Prawdziwa bestia – odetchnął z ulgą listonosz – to wyżeł?
– Łyżew? Ni, to pies jest.
– Aha… W każdym razie – kurier przestąpił z kopyta na kopyto – to gospodarstwo Huberta, tak? Znajdę tu niejakiego Dreyka z Vilawy? Mam dla niego list polecony.
– Jo jest Bert, a Dreyk z nomi właśnie łobiaduja. Wejdziecie? Pojecie se trocha na droga spowrotym.
– Dziękuję, ale nie będę nadużywał gościnności – sevek zerknął na psisko, które choć spokojne, cały czas łakomie go obserwowało – poza tym mam jeszcze wiele przesyłek. Proszę – kurier wyciągnął list z torby i podał gospodarzowi – przekażcie do rąk własnych. Do widzenia!
– Ja – kiwnął głową Huberta – i bywajta w zdrowiu!
Gospodarz obserwował przez chwilę pośpiesznie odchodzącego seveka, po czym wrócił do chaty. Zastał wszystkich tak samo, jak ich zostawił. Przy stole, w głównej izbie, jedzących spokojnie obiad.
Jego żona, Gabiela, siedziała z najmłodszym synem Zefkiem. Malec miał ledwo pięć wiosen. Naprzeciw nich jadła reszta latorośli. Oachim i Franek, pierwszy już młodzieniec, a drugi klepiący trzynasty rok życia.
Jednakowoż wśród jego niskiej, nireńskiej rodziny, górował jeden dragonita. Miał paskudną blizną pod lewym okiem i ani centymetra widocznych łusek. Siedział pomiędzy Oachimem i Frankiem, ze smakiem zajadając się już drugą porcją rosołu.
– Kto to był? – zagadnęła żona Huberta, gdy tylko ten zamknął za sobą drzwi.
– Listonor – odparł gospodarz – do Dreyka, z poczto przyszoł.
– Do mnie? – dragonita podniósł głowę znad miski.
– Ja – Huberta podał mu list – i gadoł jak ichnijszy. Chyba Vil jak ty.
– Możliwe.
Dreyk odpieczętował list. Od razu poznał charakter pisma i tendencję do zwięzłości. Jego siostra nigdy nie raczyła elaborować na żaden temat.

Bracie,
Houn jest już na wolności. Czekam na ciebie w Algradzie, dzielnica Ostróg, karczma Wesoła. Przyjedź szybko.

Svalae

Dragonita wstał od stołu, jeszcze zanim skończył czytać list. Musiał się śpieszyć, nie spodziewał się bowiem, że dragonitka wyjdzie na wolność tak szybko. Myślał, że ma czas do grudnia, a tutaj Svalae już wzywała go do Algradu.
– Gabi – zwrócił się do żony gospodarza – dziękuję za obiad. Achim – przeniósł wzrok na najstarszego z synów Berta – nie pomogę ci dziś w oborze. Czas na mnie.
– A kaj cie to niesie? – zapytał Hubert.
– Do Gildii Magów – wyjaśnił Dreyk – konkretnie do ich filii tu w Halemie. Muszę zorganizować szybki portal do Algradu.
– Ale wracosz jeszcze? – zapytał zmartwiony niren.
– Tak, teraz jadę jedynie zarezerwować najwcześniejszy portal na jutro. Przez noc się spakuję i rano się pożegnamy.
– To dobra – mruknął Hubert – pogodamy potym.
– A jo przygotuja ci co na rano – rzekła Gabiela – żebyś mioł na droga.
– Serdeczne dzięki – Dreyk zatrzymał się w otwartych drzwiach – wrócę zaraz po załatwieniu sprawy.

***


Halema była typową makraiańską wsią. Co znaczyło, że w standardach każdej innej krainy byłaby miasteczkiem, a jej sołtys nosiłby tytuł barona. Jednak w tym chłopskim kraju, nikt nie nadał Halemie praw miejskich, ani murami jej nie ogrodził. Tutejsi mieszkańcy bardzo cenili sobie bowiem życie wiejskie z powodów ekonomicznych i religijnych.
Tak więc, na zaludnioną Halemę zamiast kamienic, składały się drewniane chaty, obory, stajnie, chlewy, młyny i spichlerze. Każde z gospodarstw miało też okalające je dziesięć arów ziemi rolnej. Powodowało to, że cała wieś, zajmowała olbrzymią połać ziemi. Aż trzy razy większą niż klasyczne miasta o podobnej populacji.
Lokalna filia Gildii Magów była dobrze widoczna w tym krajobrazie. Choć czarodzieje postawili ją drewnianą, na podobieństwo innych budynków, nie oparli się pokusie skonstruowania jej jako potężnej, sześciopiętrowej wieży. Oczywiście ze strzelistym dachem, jak to mieli w modzie.
Na pierwszy rzut oka, można by się zastanawiać, czego Gildia szuka w krainie jej nieprzychylnej. W końcu tutejsza populacja to chłopi wyznający kult natury bądź czczący Wielkomirę boginię życia. Nie było więc tu popytu ani na magów, ani na ich usługi.
Odpowiedź na tę zagadkę znajdowała się za filią, w stajniach i na obszernym wybiegu – jednorożce. Magiczne konie cenione za swe rogi, krew oraz jedwabiste włosie. Soczyste łąki Makrainy oraz łagodny klimat służyły ich hodowli.
Dreyk nie trudził się nawet, by pukać przed wejściem. Filie Gildii były w końcu budynkami publicznymi. Przynajmniej do drugiego piętra. Kolejne poziomy zarezerwowane były jedynie dla członków. O ile ta filia została zbudowana zgodnie z przyjętymi przez magów standardami.
Już na pierwszy rzut oka, można było stwierdzić, że czarodzieje przestrzegali standardów. Gdyby nie przewaga drewna w budulcu, Dreyk mógłby pomyśleć, że znów jest w Vilawie. Na lewo od wejścia, znajdował się kontuar z żelazną kratą, która skutecznie oddzielała trzy stanowiska recepcji od interesantów. Naprzeciw wejścia znajdowały się spiralne schody na wyższy poziom, tablica ogłoszeń pod nimi, a po prawej otwarta izba socjalna, z trzema stołami. Z czego jeden z nich był zajęty.
Siedziało przy nim dwóch magów prowadzących swobodną rozmowę. Obaj w niebieskich szatach, jeden alar, a drugi… Dreyk aż podniósł brwi ze zdziwienia. Wyraźnie zauważył ogon zakończony włochatym kutasem i kopyta. Sevecki mag, naprawdę niecodzienny widok.
Dreyk odwrócił wzrok dopiero wtedy, gdy ten przyłapał go na gapieniu się. Sięgnął do torby po liście mięty, wrzucił je do ust, po czym ruszył też do jedynego otwartego stanowiska recepcji. Siedziała przy nim blondwłosa lanai w grubych binoklach. Gdy podszedł, podniosła wzrok znad kryształowej kuli i uśmiechnęła się wymuszenie.
– W czym mogę pomóc? – zagadnęła.
– Chciałbym zamówić szybki portal do Algradu – Dreyk żuł zawzięcie miętę dla poprawy siarczanego dechu. – Dla jednej osoby i konia.
– Dobrze – znów przeniosła wzrok na kulę. – Do Algradu mamy dużo połączeń… Na początek poproszę jednak o pańską godność.
– Dreyk.
– Jaki Dreyk?
– Z Vilawy – odparł zniecierpliwiony – z Kaudna konkretnie.
– Sprawdzę tylko, czy wcześniej nie korzystał pan…
Czarodziejka zamilkła, zaszokowana wpatrując się w kryształową kulę. Gdy podniosła wzrok na Dreyka, ten już dokładnie wiedział, o co chodzi. W jej spojrzeniu ujrzał zdumienie mieszające się z narastającą pogardą.
– Smoczy Demon...? – zapytała, choć już znała odpowiedź.
– Tak, to jakiś problem?
– Skąd…
Lanai całkiem niedyskretnie zerknęła na swych kolegów w izbie socjalnej. Dreyk nie odwrócił się. Nie musiał. Wiedział, że jest obserwowany. Zza jego pleców bowiem nie dobiegał już żaden szmer rozmowy.
– ...tylko diablokrwiści powinni się identyfikować aktem rejestracji, którego pan nie okazał. Formalnie zmuszona więc jestem odmówić usługi...
– Nie jesteś zmuszona – wycedził Dreyk, zaciskając dłoń na kracie pomiędzy nimi – identyfikować może mnie jedynie Gwardia lub przedstawiciele władzy lokalnej. Magowie Gildii nie są ani jednym, ani drugim.
– Prawda – lanai sięgnęła dłonią pod ladę – ale usługi mogę odmówić dowolnej osobie. Tak samo, jak obywatelskiego aresztowania diablokrwistego, który posiada nieważny akt rejestracji.
– Kobieto, śpieszy mi się, nie mam czasu na…
Po żelaznej kracie przebiegł mocny ładunek elektryczny. Diablokrwistego aż odrzuciło w tył. Na szczęście utrzymał się na nogach.
Magowie jak na zawołanie wstali ze swoich miejsc. Lanai zza krat podniosła różdżkę na diablokrwistego, podobnie alar. Sevek natomiast szybko sięgnął po oparty pod ścianą sękaty kostur.
– STOP!! – Dreyk wyciągnął dłonie w obie strony – Mam ważny akt rejestracji! Mam go też przy sobie! Dajcie mi tylko sięgnąć do torby, dobra?
Fakt, że nikt nie wypalił w niego ognistą kulą, był dobrym znakiem. Dreyk sięgnął więc ostrożnie do swego chlebaka przy pasie, wyciągając niedużą tubę ochronną. Powoli otworzył ją, po czym rozwinął znajdujący się w niej dokument i pokazał go lanai.
– Widzisz? – rzekł Dteyk spokojnym tonem – Mam pieczątkę na ten kwartał. Październik, listopad, grudzień. Mam uznany status człowieczeństwa. Bez zaklęć więc bardzo proszę.
– Rzeczywiście – lanai opuściła różdżkę – pieczęć wygląda na prawdziwą.
– Chciałaś, żebym się zidentyfikował aktem – znów podjął Dreyk. – Zidentyfikowałem się. To jak będzie z tym portalem?
– Ze względu na pańskie agresywne zachowanie, Gildia odmawia udzielenia wszelkich usług magicznych.
– Nosz cholera jasna… – mruknął Dreyk pod nosem.
– Caomea, pozwól, że ja się tym zajmę – odezwał męski głos zza pleców Dreyka.
Lanai jedynie przewróciła oczyma, po czym ponownie usiadła przy swoim stanowisku. Natomiast do Dreyka podszedł sevecki mag, ochoczo wyciągając doń dłoń, jakby chwilę wcześniej zupełnie nie był gotów go zabić na miejscu.
– Nazywam się Adam Wasilewski.
– To bielorskie imię – diablokrwisty uścisnął mu dłoń. – Uchodźca?
– Nie – pokręcił głową mag. – Jestem rodzonym Makrajanem. Ino dziadek był z Bieloru. Ale mniejsza z tym! Mogę ci zorganizować portal do Algradu i to za darmo!
– Jak rozumiem nie z dobroci serca – westchnął Dreyk.
– Ano nie – mag pokiwał głową. – Jest sprawa do załatwienia i to akurat dla kogoś takiego jak niesławny Smoczy Demon z Vilawy! Podejmujecie się zleceń najemniczych, prawda?
– Legalnych zleceń – podkreślił Dreyk. – Nie robię za zbira do wynajęcia.
– Nic nielegalnego! Proszę spojrzeć – Wasilewski wskazał na tablicę ogłoszeń.
Była tam wywieszona nagroda za głowę niezidentyfikowanego druida. Okrągłe dziesięć złotych, ufundowane przez Gildię, zatwierdzone przez sołtysa Halemy. Całkiem niezła suma za jedną osobę.
– Nie jestem przekonany – Dreyk podrapał się po brodzie, wpatrując się w szkic nireńskiej głowy ukrytej pod czaszką jelenia – w przewinieniach ma napisane jedynie że to leszy. Nic więcej.
– To morderca – wyjaśnił Wasilewski – bestialsko zabił już tuzin ludzi. Tylko za to, że ci śmieli wejść do bielowiyjskiego lasu!
– Dwunastu powiadasz?
– Tak. Za pierwszym razem trzech naszych – wyjaśnił sevek. – Dorwał ich z zaskoczenia, gdy badali lokalną florę. Gdy nie wrócili, poszliśmy ich szukać z lokalną milicją. Znaleźliśmy ich… – mag przerwał na chwilę. – Zrobił im egzekucję przez rozwinięcie nasion dębu w ich żołądkach. Koszmarny widok.
– To była przynęta, prawda?
– Tak – Wasilewski kiwnął głową – urządził prawdziwą masakrę. Kogo się dało, unieruchomił pnączami i nasłał na nas chmarę leśnych ptaków. Niby nic, ale sam leszy okazał się wprawionym zabójcą. Po prostu ciął wszystkich błyskawicznie sierpem po gardłach. Gdybyśmy nie ewakuowali się przez portal, chyba wszystkich by wyrżnął.
– Dobra, zajmę się tym – Dreyk kiwnął głową. – Nagrodą jest jednak 10 sztuk złota. To dużo więcej niż liczy się za jeden portal.
– He… – sevek podrapał się w tył głowy. – No nie przesadzajmy zaraz z nagrodą – szybko odzyskał fason – my tutaj jeszcze zapominamy o burdzie, jaką przed chwilą wszcząłeś!
– Ehh… – dragonita już po prostu nie miał ochoty. – Mniejsza z kasą. Potrzebuję ekwipunku. Konkretnie oleju ognistego. Powiedz mi też dokładnie, gdzie znaleźliście ciała waszych kolegów…

***

Dreyk wrócił do gospodarstwa Huberta dopiero pod wieczór. W głównej izbie zastał gospodarza palącego fajkę, jego żonę zmywającą naczynia po kolacji i najmłodszego z trzech synów Huberta, Zefka. Mały bawił się w kącie drewnianym bączkiem.
– Wróciłem gospodarzu! – oznajmił od progu najemnik.
– Dreyk! – mały niren poderwał się i podbiegł do dragonity. – A dzisioj też nom opowiesz jako historia? Ładnie prosza! – chłopiec złożył ręce jak do modlitwy.
– Jasne, opowiem – Dreyk pogłaskał go po łysej głowie, uśmiechnąwszy się łagodnie. – Tylko co ci się tak nagle zebrało, co? Zazwyczaj to Franek prosi o opowiadania.
– A no bo Franek pracuja z Achimem w oborze i… – zająknął się – i…
– Zefek się już zestrachoł, żeś już poszoł w sinom dal – wyjaśnił Bert. – Wiela czasu cie nie było. Kaj, żeś sie ciągoł?
– Zeszło mi nieco w Gildii, konkretnie u alchemika się zasiedziałem.
Dreyk siadł przy stole naprzeciw gospodarza. Mały Zefek przysiadł się koło niego. Chłopiec wyraźnie pilnował, żeby dragonita nie wymknął się z chałupy bez opowiedzenia mu bajki.
– Wiela ci policzo za ten portal?
– Załatwiłem sobie portal za darmo – Dreyk westchnął ciężko. – No może nie do końca tak za darmo. Przysługa za przysługę.
– Panszczyzna znacz. Ale czego te czorty mogo od ciebie chcieć? – niren pociągnął mocno z fajki.
– Mam dla nich zabić druida z puszczy, bez żądania nagrody.
Hubert gwałtownie zachłysnął się dymem z fajki, Gabi z hukiem upuściła drewniany talerz, a mały Zefek z wrażenia aż otworzył usta.
– O jo cie… – chłopcu aż zaświeciły się oczy.
– Dreyk – gospodyni odwróciła się od misy z wodą – żeś sie wpakowoł w łajno po same rogi! Biesie jeden, mówia ci, wypnij sie na tych czarowników póki czas!
– Khe, khe… – odchrząknął ostatki dymu Bert. – Gabi dobrza prawi. Dreyk, bier konia i na północ jedź ze kopyta! Tyn druid to bestyja jest! Tuzin ludzi pomordowoł!
– Wiem – odrzekł Dreyk. – Dlatego właśnie zamierzam się nim zająć.
– Ale człek natury to jest! On jeno swej puszczy broni, wystorczy do bielowiyjskiej nie chadzoć. Nie wiem, co ci czorty nagodały, ale ostaw go! Nie umierej na próżno.
– Nie mogę Bert – westchnął Dreyk. – To jedyny sposób na załatwienie portalu. Pieniędzy ode mnie nawet nie tkną, a muszę się dostać do Algradu jak najszybciej.
– To jedź do Dolnego Byma! – naciskał Hubert. – Ino dwa dni drogi, a czarowniki też tam so! Mogo cie przenieść za srebro!
– Bert – diablokrwisty spojrzał nirenowi prosto w oczy – ja chcę to zrobić.
– To dlaczygo?
– Bo to zlecenie na wyrachowanego mordercę – odrzekł Dreyk. – Ten druid z premedytacją przygotował zasadzkę na grupę poszukiwawczą. Grupę, w której poza magami byli zwykli mieszkańcy Halemy. Twoi sąsiedzi, Hubert!
Gospodarz zamilkł, spuszczając wzrok. Siedział przez chwilę, patrząc pusto na blat stołu i drapiąc się w tył łysiny. W końcu zamknął oczy i westchnął ciężko, kręcąc głową z wyraźną rezygnacją.
– Gabi – odezwał się w końcu do żony – wyciągej no szynka ze spiżarki.
– Porobio cie Bert? Szynka mioła być dla kręgu na ofiara!
– Kobito, krąg się nie obrozi – Hubert wziął na powrót fajkę do ust. – A Dreyka trza ugościć w ostatnio noc. W końcu jutro umrzyć może.

***

Następnego dnia o brzasku Dreyk już rozbijał się w stajni. Szykował do drogi swojego karego ogiera. Zwierzę było tego dnia dość humorzaste. Prychało i kręciło się niespokojnie. Przeczuwało wyjazd, wyraźnie woląc zostać na tym przytulnym gospodarstwie. Koń dał się jednak spokojnie objuczyć. Prawdziwe protesty zaczęły się jednak dopiero wtedy, gdy Dreyk zaczął przygotowywać się do potyczki z druidem.
Zwierzę nie oczywiście miało nic przeciwko oglądaniu uzbrojenia. Były to dla niego zwykłe ludzkie przedmioty, które błyskały w słońcu i nie nadawały się do jedzenia. Problemem był cuchnący, błękitny olej, który Dreyk zlał do misy z dużej butli.
– Nie prychaj Karus – dragonita zwrócił się do konia – tak bardzo nie śmierdzi.
Dreyk przestawił misę jak najdalej od zwierzęcia. Konkretnie na drugą stronę płótna rozłożonego na klepisku. Dragonita rozłożył na materiale całe swoje uzbrojenie oraz narzędzia do jego konserwacji. Znajdowały się tu kolejno: pikowana przeszywanica, koszulka kolcza, długi miecz półtoraręczny, toporek, sztylet, osełka, młotek, łopatka, pędzel, szmata, smarowidło do stali, no i misa ze świeżo zlanym olejem.
Dreyk usiadł ze skrzyżowanymi nogami przed swym dobytkiem. Wziął w dłonie przeszywanicę i pędzel, po czym zaczął smarować olejem pancerz. Dokładnie nakładał tłustą ciecz, aż przeszwa nie nasiąknęła błękitem smrodliwego specyfiku.
Gdy skończył, odłożył wszystko na bok. Następny do przygotowania był półtorak. Dreyk na początek sprawdził, czy broń dobrze chodzi w pochwie, po czym przystąpił do ostrzenia klingi.
Prawie skończył, gdy wrota stajni uchyliły się, wpuszczając do środka poranny śpiew ptaków. W tych radosnych trelach wyraźnie słychać było śpiew kosa gniazdującego w pobliżu gospodarstwa.
– Tak? – dragonita nie odwrócił się.
– Juże się szykujasz? – Dreyk rozpoznał głos Huberta.
– Tak, im szybciej tym lepiej... Masz jakieś duże gwoździe?
– A na co ci gwoździe?
– Na druida – odparł mag bitewny – będę nimi telekinetycznie ciskał w jego twarz.
– Gwoździami druida ni ubijesz – prychnął niren.
– Prawda, nie ubiję. To tylko sztuczka mająca boleśnie odwrócić jego uwagę – Dreyk skończył ostrzyć klingę półtoraka i odwrócił się w końcu do gospodarza. – To znajdą się te gwoździe?
– Ano znajdo sie, znajdo – zapewnił Hubert. – Powiedz mi ino, czy ty wisz jak z druidem sie walczy? Bo brzytwa ostrzysz jakbyś na rycerza szoł.
– Na rycerzy idzie się z bronią drzewcową – poprawił go Dreyk, patrząc po swoim ekwipunku – najlepiej z bosakiem śniadrzyckim. Do tego bierze się nadziak lub buzdygan.
– Nie pytoł żech o bicie rycerza.
– Na druida idzie się z ogniem i toporem. Nie martw się Bert, wiem, jak się bić.
– A... A co jok go nie znojdziesz? – dopytywał się gospodarz.
– O to się nie martwię – prychnął Dreyk – ten drań na pewno się zjawi.
– Pewnyś?
– Jak mówiłeś broni swojego lasu – dragonita schował miecz do pochwy i wstał. – A, że na druida idzie się z ogniem, to zrobię mu w lesie naprawdę duże ognisko.
– Bezwzględnyś – westchnął ciężko Hubert. – Świnte miejsce po prostu polić…
– Jaki przeciwnik, takie metody – skwitował mag bitewny. – Nie mam czasu go szukać. Zamierzam jak najszyb… – doszło go ujadanie psa z podwórza. – Chyba ktoś przyszedł.
– Sprawdza i przyniesa ci te gwoździe – niren, ze spuszczoną głową ruszył do drzwi.
Dreyk patrzył za nim przez chwilę. Dla Berta musiała to być ciężka sytuacja. W końcu chłop dał mu pracę i dach nad głową, a on zamierza odwdzięczyć się paleniem świętego miejsca jego religii oraz zabiciem jednego z jej kapłanów. Nic dziwnego, że chłop ma wyrzuty sumienia.
Zanim mag bitewny zabrał się za ostrzenie toporka, odrzwia stajni otworzyły się ponownie.
– Dreyk – rzekł gospodarz od progu – młody do ciebie przyszoł.
Dragonita ujrzał małego koniołaka stojącego za Hubertem. Zwierzanin nie mógł mieć więcej niż dziesięć lat. Trząsł się nieco i spuszczał wzrok, wyraźnie bojąc się dragonity. Co ciekawe, malec nie miał na sobie obroży.
– No, gadej – zachęcił koniołaka Hubert.
– Domownicy z krengu wiesz… – źrebak chyba ugryzł się w język – wiesz… wieszby proszo obd… proszo biesa Dreyka do siebie na godka.
– Pajdziesz? – zapytał od razu Hubert.
– Raczej nie – dragonita założył ręce na piersi. – Nie chcę walczyć dziś z więcej niż jednym druidem.
– Ale… – zająknął się mały koniołak – druidy proszo.
– Dreyk, nie odmawiej ino dlatego, że to druidzi – stwierdził Hubert. – Oni tyż so na bakier, z tym mateczknikiem ze bielowiyjskiej.
– Mówisz? – Dreyk zamyślił się na chwilę. – W sumie warto byłoby zbadać grunt pod nogami. Mały – zwrócił się do zwierzanina – mówili ci, czego ode mnie chcą?
– Ino pogodac… – koniołak skulił się za Hubertem.
– Więc przekaż im, że przyjdę, gdy tylko skończę szykować swój ekwipunek.
Mały tylko kiwnął łebkiem i szybko wyślizgnął się ze stajni. Gospodarz również odwrócił się z zamiarem wyjścia.
– Bert, zaczekaj… – zatrzymał go Dreyk.
– Ja?
Dragonita podszedł do swojego konia i wyciągnął z juków książkę. Miała twardą, drewnianą oprawę, pomalowaną na czerwono z wyrytą różą na przedzie. Tytuł na okładce, zgrabną czcionką głosił “Przeznaczeni”.
– Chcę ci to podarować – podał książkę nirenowi – w podzięce za gościnę.
– Ale Dreyk, jo jest nieczytaty.
– Domyśliłem się Bert – dragonita położył mu dłoń na ramieniu – nie daję ci jej do przeczytania. To limitowane wydanie siódmego tomu “Przeznaczonych”. Kosztuje sporą sumkę, a do tego ma wartość kolekcjonerską. Jeżeli się postarasz, sprzedasz to za jakieś trzydzieści srebrników, albo i więcej. Możesz też schować na przyszłość, bo wartość tej książki tylko wzrośnie.
– Jo nie moga tego przyjoć – Hubert spojrzał na książkę, jakby nagle stała się złota – to zbyt cynne jest.
– Możesz – Dreyk wcisnął tom gospodarzowi w dłonie. – Co zrobiłeś, jak się dowiedziałeś, że jestem diablokrwistym? Nic, choć druidzi doradzali ci mnie przepędzić. Dalej pozwoliłeś mi mieszkać pod swym dachem i jadać przy swoim stole. Jestem ci za to wdzięczny Bert.
– Ehh… Ni mo, za co Dreyk – chcąc nie chcąc, niren przyjął książkę – i dziękuja… No nic. Pójda dla cie po te gwoździe.
– Jakbyś mógł – wtrącił szybko dragonita – to weź też po drodze nożyce.
– A po co ci nożyce?
– Muszę wyciąć sobie dziurę w portkach – stwierdził diablokrwisty – na ogon.

***

Halema posiadała całkiem duży lokalny krąg druidyczny. Składał się on bowiem aż z piętnastu członków, nie licząc nowicjuszy bez złotych sierpów. Normalnie taka liczba i wpływ kapłanów natury sprawiałby duże trudności dla wszelkich magów, diablokrwistych czy nawet lokalnemu sołtysowi. Jednakowoż krąg ten należał do sekty domowników, co więcej, bardzo łagodnego odłamu.
Dreyk nigdy nie spotkał się z otwartą wrogością z ich strony. Kilkukrotnie spotkał kilku z druidów, zwyczajnie mijając ich na drodze. Nie robili mu żadnych problemów, obdarzając go jedynie pogardliwym spojrzeniem. Jedyne co miał im za złe, to famę, jaką mu we wsi zrobili. Albowiem to właśnie członkowie Kręgu Wierzby raczyli poinformować wszystkich zainteresowanych w Halemie o jego diablokrwistości.
Pomimo tego “przyjaznego” nastawienia lokalnych druidów, przyszedł do nich w pełnym pancerzu, z mieczem i toporkiem u pasa oraz zestawem naostrzonych gwoździ w rękawie. Tak na wszelki wypadek, gdyby siłą chcieli go odwieść od zamiaru zabicia leszego.
Było już ledwo przed południem, gdy dotarł do druidycznego sanktuarium. Krąg Wierzby miał swą świętą ziemię położoną na północ od wsi, pomiędzy dwoma polami. Była to nieduża łąka, na której rosło samotne drzewo – stara, poskręcana płacząca wierzba.
Zastał tam trzech druidów. Pierwszy, który go powitał był zwierzanin. Konkretnie wyrośnięty koniołak, który zastąpił mu drogę. Całkiem podobny z pyska do źrebaka, który przyszedł wcześniej po Dreyka.
– Jakiś problem? – diabrokrwisty spojrzał na zwierzanina z góry.
Koniołak wytrzymał spojrzenie dragonity. Niezły wyczyn jak na zwierzanina. Od razu widać, że nie był niewolnikiem. Druidyzm pewnie pozwalał mu na życie bez kajdan. Niemniej jednak bez wsparcia kolegów z kręgu wieśniacy pewnie zatłukli go na miejscu.
Zwierzański druid odstąpił, dopiero gdy przyjrzał mu się uważnie. Dłonią wskazał Dreykowi, by podszedł do wierzby. Tam czekało na niego dwóch kolejnych kapłanów. Oboje nireni, jeden młody, drugi stary. Młodzik wyglądał na szesnaście lat, może trochę więcej, miał też karmelowy odcień skóry. Bawił się swym złotym sierpem, jeżdżąc niespokojnie kciukiem po ostrzu.
Dreyk domyślił się, że jest on tu jedynie dla ochrony starca, podobnie jak zwierzanin. Niren siedzący pod wierzbą nie wyglądał bowiem na kogoś, kto mógłby obronić się przed diablokrwistym. Był chudy, szczapowaty wręcz, do tego widać było duże plamy wątrobowe na policzku, a zmarszczki i mgła w oczach zdradzały bardzo podeszły wiek.
Gdy diablikrwisty stanął przed nim, starzec nie zwrócił na niego większej uwagi. Słuchał treli kosa, siedzącego mu na dłoni. Zupełnie jakby ptak opowiadał mu jakąś zajmującą historię.
– Ty mnie wzywałeś starcze? – Dreyk nie miał zamiaru czekać, aż zostanie zauważony.
– Oh – kos poderwał się w powietrze i odleciał – spłoszył żeś go.
– Trudno – stwierdził mag bitewny – może wróci później. Czego ode mnie chcecie?
– Aleś niecierpny – westchnął starzec – jak wszyskie wynaturzone demonologi. Nic ino na zara by wszystko chcioł, a co go zwalnio to zara spolić. Plugowiec.
– Druidzi są natomiast kretynami – Dreyk nie pozostał dłużny. – Zaślepionymi przez własną ignorancję i dendrofilię okraszoną nutą klasycznego fanatyzmu.
– Se ważysz biesie! – młodzik chwycił sierp w gotowości do ciosu. – To je Wielki Druid Wierzby!
– Tylko spróbuj drzewojebco – Dreyk położył dłoń na rękojeści miecza.
– Smol ciula, Lojz – starzec upomniał młodszego druida. – Jo żech go tu wołoł. Ni bydzie w kręgu żodnej burdy. Nowet jak on wynaturzenie, kiere nigdy urodzić sie nie winno.
– Starcze – Dreyk założył ręce na piersi. – Mam dziś druida do zabicia. Jeżeli poza przerzucaniem się obelgami, nie masz mi nic konstruktywnego do powiedzenia, to sobie pójdę. Robota czeka.
– Ostań i siodej – odpowiedział druid.
– Postoję – diablokrwisty zerknął na stojącego za nim koniołaka – nie chciałbym się zasiedzieć.
– To stoj i słuchej, biesie… Ino sie przedstowia. Jo jest Ojgyn Mędrny, Domownik, Wielki Druid krengu Wierzby.
– A ja Dreyk z Vilawy, Smoczy Demon, diablokrwisty mag bitewny. Bardzo niemiło mi poznać.
– I wzajem – odrzekł starzec. – Demonologi cie oszukoły biesie. Chco coby im druida z puszczy ubić, ale że on broni ziemia przeklęto, to ci nie padoli, co?
– Nie – Dreyk uważnie przyglądał się starcowi – tego nie powiedzieli.
– A ziemia ta nieczysto jest! Kopa i wincyj lat tam żyli mateczniki krengu Tura. Sankturarium se tam zauożyli pa to, by przekleństwo zapieczentowoć. Bardzo store, bardzo złe przekleństwo. Demonologi łapa swa na tym przkleństwie chco doć – druid nie wydawał się kłamać – gupie.
– Średnio mnie obchodzi, czego czarodzieje tam szukają – Dreyk wzruszył ramionami.
– Domyśloł żech sie – westchnął starzec. – Bo tyś je demoni ciul jako oni. Ale i puszcza bielowiyjskio przeznaczona jest paść, przekleństwu tyż sie dostać demonologom w łapy. Przekleństwu mus sie kiedy wydostoć.
– To po cholerę mnie tu wezwałeś?!
– Bo ni twojo rzecz ubić matecznika z puszczy – Druid spojrzał na niego z wyraźnym smutkiem w oczach. – Śmierć mu pisano, prowda. Ale ni z twyj ręki. Jok to zrobisz ino ból cie spotko. Nowet taki bies jok ty ni zasługuja na tyn ból.
– Doprawdy? – prychnął diablokrwisty. – A to dlaczego?
– O tym godać ni moga.
– Kim jest ten druid? Gadaj! – Dreyk zrobił krok w stronę starca.
– Waż se! – wtrącił się znów młody niren.
– Stracon syn swyj wiary – starzeć nie zwrócił uwagi na groźbę w głosie diablokrwistego. – Człek kiery swyj kreng ostawił za młodu, a powrocił jok kryng przestoł istnić. Gupi miast ostawić przekleństwo jok być powinno, poczoł podtrzymywoć pieczenć i bić demonologów.
– Imię starcze!
– O tym godać ni moga – westchnął ciężko niren. – Biesie, po prostu bierta kunia i jedźta na północ ze kopyta. Ostaw druida i nie bier na sie tego bólu. Ni warto.
– Kręcisz starcze – diablokrwisty wziął głęboki oddech, żeby się uspokoić – i marnujesz mój czas. Jeżeli nie masz mi nic więcej do powiedzenia, to idę. Mam robotę do wykoniania.
– Bywoj winc, biesie. Bodaj by cie śmierć w rowie znolozła.
– Nawzajem i żegnam! – rzucił diablokrwisty, odwracając się na pięcie.

***

Dreyk wkroczył do puszczy bielowiyjskiej, podtrzymując zaklęcie wykrywania. Miał pełną świadomość, że druida tak nie odnajdzie. Wykrycie nirena magią było niezwykle trudne. W skrajnych wypadkach nawet niemożliwe.
Diablokrwisty nie trudził się więc, by tym czarem szukać kapłana natury. Ogarniał jedynie okolicę, śledząc pobliskie zwierzęta. Najwięcej źródeł ruchu i ciepła znajdował pomiędzy koronami drzew. Były to głównie leśne ptaki, świergoczące między sobą. Nie znajdował na razie niczego, co stwarzałoby jakieś poważne zagrożenie.
Spacer pośród drzew w normalnej sytuacji byłby kojącym doświadczeniem. Dreyk w końcu wychował się w puszczy. Co prawda w vilawskiej tajdze, a nie makrajańskim grądzie, ale nie miało to większego znaczenia. Las to las. Północny czy południowy – niesie podobne dobrodziejstwa i zagrożenia.
Z wyjątkiem druidów. Diablokrwisty czytał o ich magii, kręgach i doktrynach. W teorii wiedział, jak się z nimi walczy. Problem tylko w tym, że pomiędzy teorią a praktyką zawsze jest wiele małych niedopowiedzeń. A w przypadku walki z człowiekiem, umiejącym ożywić drzewo, takie niedopowiedzenia mogą wiele kosztować.
Przemieszczał się więc powoli, zachowując czujność i zaciskając dłoń na trzonku toporka. W opracowaniach wspominano, że wszelkiej maści siekiery najlepiej nadają się przeciwko kapłanom natury. Podobno skutecznie przebijały się przez ich czary obronne.
W końcu dotarł na miejsce masakry, o którym mówił mu Wasilewski. Była to nieduże przerzedzenie leśnego gąszczu, otoczone przez wielkie, stare dęby. Nie było to dobre miejsce na zasadzkę. Przynajmniej w ocenie Dreyka. Otwarty teren, mało punktów na dogodne ustawienie sideł, czy ukrycie się w gąszczu. To miejsce przypominało trochę arenę.
Pośrodku rosły trzy młode dęby. Opatulone w podgniłe ciała magów jak róże w chochoły na zimę. Były to pierwsze wspomniane przez Wasilewskiego ofiary. Czarodzieje pochwyceni żywcem i rytualnie zamordowani. Druid każdemu z nich wepchnął do gardła żołądź, po czym sprawił, że drzewo zaczęło gwałtownie rosnąć. Młode pnie wzbijały się z rozerwanych gardeł ku górze, szybko rozkładając dorodne gałęzie. Natomiast z krocza i odbytu wyrosły korzenie, które, oplatając nogi, weszły gładko w ziemię.
W pobliżu nich, na ziemi, leżały kolejne trupy. Tak samo nadgniłe, poszarpane przez padlinożerców i z dorodnymi larwami muchówek, radośnie pełzających po resztkach mięsa. Dreyk wzdrygnął się, odwracając wzrok od wijących się czerwi. Zamiast tego przyjrzał się porzuconym przy ciałach przedmiotom. Druid zostawił magiczne różdżki i kostury dokładnie tam, gdzie upadły. Całkiem cenny sprzęt, którego normalnie nie zostawia się samemu sobie.
Nagle, w ściółce coś błysnęło. Konkretnie nieopodal ciała z obżartą twarzą, które ściskało w dłoni kryształową kulę. Dreyk, zatykając nos, schylił się i podniósł z ziemi nieduże, czarne lusterko. Było strzaskane, z wyraźnym śladem po ostrzu wbitym w sam środek. Kilka brakujących kawałków szkła, odsłoniło zdobione płytki wewnątrz artefaktu.
– No proszę… – mag bitewny zmarszczył brwi, dokładnie przyglądając się znalezisku – o tym drobnym szczególe Wasilewski wspomnieć nie raczył.
Schował czarne lustro do torby przy pasku. Następnie sięgnął po kryształową kulę. Tym razem nie trudził się schylaniem do ciała. Po prostu wyciągnął dłoń, po czym zaklęciem wyrwał kulę z dłoni trupa i przelewitował do własnej.
Diablokrwisty wziął głęboki wdech, sięgając myślami do magicznego urządzenia. Kryształowa kula otwarcie zareagowała na telepatyczną intruzję. Świetnie, nie miał bowiem ani czasu, ani chęci na włamywanie się do środka. Ale skoro ta była otwarta…
Mag skoncentrował się na ostatnim połączeniu zapamiętanym przez kryształową kulę.
– Caomea, mam dobre i złe wieści. Znaleźliśmy magorządcę… nie żyje.
– Ignirad nie żyje? Bogowie! Co tam się stało? Ekspedycja była przecież przygotowana na każdą ewentualność! Byli przygotowani nawet na atak chimery!
– Nie byli przygotowani na atak druidów.
– Niech to szlag… A ta dobra wiadomość?
– Znaleźliśmy Czarne Lustro. Jest nietknięte i nadal działa. Co ciekawe, chyba łączy się z ruinami, bo pojawiły się nowe symbole. Musimy być blisko.
– Powiadomię Vilawę. Kiedy wracacie?
– Za godzinę, może dwie. Adam otworzy nam portal, więc dopilnuj żeby trójka była woln… O KURWA!!
– Lot?! Lothin, co tam się dzieje?!
– OGNIEM GO!! ADAM OTWIERAJ TEN PORT…

Koniec. Jedyne, co po tym zapamiętała kula, był szok, ból i ciemność. Dreykowi aż dreszcz przeszedł po plecach. Schował szybko kulę do torby. Dowiedział się, czego chciał: druidzi z Halemy nie kłamali, Gildia natomiast poczęstowała go półprawdą.
To miał być ten ból? Zawahał się.
Czarodzieje wykorzystywali go do brudnej roboty. Prawda, nie podobało mu się to, ale większego żalu o to nie miał. Chyba że Wasilewski wypiąłby się na ich umowę. Niemniej, robota nie różniła się zbytnio od zleceń na zwykłych bandytów.
Pakował się też w konflikt stary jak ten świat. Magowie zawsze żarli się z druidami i vice versa. Jedni zainteresowani byli rozwojem oraz potęgą, a drudzy tradycją i kultem. Byli niczym dwie dualistyczne siły ścierające się na askanorskiej ziemi.
– Cholera, jestem magiem. Do tego diablokrwistym… – podniósł głowę ku niebu. – Czy tego chcę, czy nie, jestem demonologiem… Oho?
Nad puszczą zbierały się czarne chmury. Pierwsze krople deszczu spadły prosto na twarz maga bitewnego. Niedługo potem lunęło jak z cebra, siecząc kroplami po liściach drzew. Nic wcześniej nie zapowiadało tego deszczu.
– No to zaczynamy zabawę – mruknął Dreyk pod nosem, podnosząc toporek.
Skoncentrował się na podtrzymywanym zaklęciu wykrywającym. Nie wyczuł jeszcze nic szczególnego w promieniu pięćdziesięciu metrów. Gdy ogarnął wzrokiem okolicę, również niczego nie zauważył. Druid dopiero nadciągał.
Nie pozostało mu nic innego jak tylko zadbać o pierwsze wrażenie. Diablokrwisty wziął głęboki wdech i sięgnął w głąb, wyciągając na wierzch swoje manifestacje. Serce gwałtownie zatłukło mu mocniej, gdy gorzki ogień rozlewał się po ciele.
Z czoła i skroni wyrżnęły się cztery krótkie rogi, skóra zawrzała, dostając zielonkawych łusek, źrenice stały się kocie, paznokcie zamieniły się w szpony, zęby wyostrzyły się jak u bestii, a z wyciętej dziury w spodniach wypełzł gadzi ogon.
Przemianę trudno było kontrolować. Głównie z powodu uwalniającej się przy tym adrenaliny. Agresja przemieszana z euforią wręcz rozpalała mu żyły. Kusiło, aby się w niej zatracić i dać ponieść szałowi. Niestety, o ile gniew był świetnym wsparciem, to doradcą był tragicznym, a do walki z druidem potrzebował trzeźwego umysłu.
Chwilę później diabokrwisty wyczuł zbliżające się źródło ciepła. Magia reagowała na coś dużego. Zbyt dużego na człowieka. Tur? Może niedźwiedź? W oddali widać było poruszające się chaszcze.
Dreyk odszedł od trupów, wybierając dogodniejsze na rozpoczęcie potyczki. Pilnował też cały czas boków. Nie zamierzał dać się zajść z flanki. Szybko jednak zrozumiał, że idąca na niego bestia nie służyła byle odwróceniu uwagi.
– Na Sol i Marę… – dragonicie aż szczęka opadła. – Na to się nie pisałem!
Spomiędzy drzew wyłoniła się olbrzymia, czarna bestia. Łapy stawiała ostrożnie, gotowa do cięcia potężnymi pazurami. Paszczę miała naszpikowaną ostrymi, pożółkłymi zębiskami. Jej pysk zdobiła czarna jak smoła grzywa, a żółte kocie ślepia.
To był lwoniedźwiedź. Wściekły lwoniedźwiedź.
Nie atakował jednak. Dreyk skorzystał z okazji i szybko skrócił zasięg czaru wykrywającego. Teraz zamiast źródeł ciepła i ruchu dokładnie skanował najbliższe otoczenie, przygotowując się na szarżę zwierzęcia.
Wtedy dopiero dostrzegł nirena. Szedł spokojnie za lwoniedźwiedziem, zupełnie niewidoczny dla zaklęć diablokrwistego. Jego twarz była zakryta przez jelenią czaszkę, podobnie jak na liście gończym. Poza tym miał na sobie jedynie krzywo pozszywane ze sobą futra. Jako pancerz służyła mu bowiem jego własna skóra zmieniona w dębową korę.
Tym, co jednak zaszokowało Dreyka, był ptak siedzący na porożu czaszki. Samiec kosa, kulący się z powodu gęstego deszczu. Ten sam ptak, który wcześniej był w sanktuarium kręgu wierzby.
– Sukinsyn… Druidzie! – diablokrwisty krzyknął na nirena. – Zabiłeś dwunastu ludzi! Wiesz, po co tu przyszedłem, prawda?!
Nie odpowiedział. Stanął tylko przy lwoniedźwiedziu i wyciągnął spomiędzy futer swój złoty sierp. Jego kos, przeczuwając, co się stanie, odleciał w stronę najbliższego drzewa.
– No dawaj!
Druid podniósł swój sierp, wskazując nim na diablokrwistego. Lwoniedźwiedź na ten gest ryknął wściekle i zaszarżował na swą ofiarę. W biegu jego sierść znikąd porosła korą.
Dreyk zaczekał do ostatniej chwili, by uniknąć ataku. Dzięki wyostrzonej magią percepcji nie było to trudne. Zwinnie uskoczył w bok, pozwalając, by bestia potoczyła się dalej siłą rozpędu.
Problem w tym, że właśnie na to czekał matecznik. Zanim diablokrwisty zatrzymał się w miejscu, z ziemi pod nim wystrzelił bluszcz. Roślina zaczęła oplatać maga, krępując mu nogi i sięgając rąk. Dreyk wyszarpnął się siłą, tnąc na odlew i rwąc pnącza razem z korzeniami.
Wtedy lwoniedźwiedz skorzystał z sytuacji. Wyhamowawszy, odwrócił się do maga bitewnego i powalił go łapą na ziemię. Zamiast jednak rzucić się nań z kłami, bestia wyprostowała się, stając nad magiem na dwóch łapach.
Diablokrwisty wiedział, co się święci. Podniósł obie dłonie w górę, mirmagicznie tworząc barierę telekinetyczną pomiędzy sobą a zwierzęciem.
Lwoniedźwiedź opadł na niego całą swoją wagą. Z łatwością przebił zaklęcie i wgniótł diablokrwistego w ziemię. Dreyk stracił na chwilę dech, wydając z siebie pusty krzyk. Bolało. Bolało jak cholera. Mógł mieć tylko nadzieję, że żebra wytrzymały ten cios.
Na domiar złego pnącza druida nie ustępowały. Bluszcze oplatały diablokrwistemu ramiona i przyciskały jego tors do ziemi. Lwoniedźwiedź miał jego głowę jak na tacy. Wystarczyło tylko jedno kłapnięcie paszczą.
Wtedy Smoczy Demon zionął ogniem.
Płomienie uderzyły lwoniedźwiedzia w pysk i rozlały się dalej po grzywie, łapach i brzuszysku bestii. Korowy pancerz zwierzęcia oraz pnącza oplatające diablokrwistego, zdawały się wrażliwe na ogień. Paliły się błyskawicznie. Wystraszona bestia natychmiast odskoczyła, uwalniając ofiarę.
Wtedy też olej ognisty zajął się ogniem. Pancerz, który miał na sobie dragonita, zaczęły trawić błękitne płomienie. Rozpalały się bardzo powoli, rozchodząc się po przeszywanicy i niszcząc ostatnie pnącza bluszczu. Lejące się z nieba strugi deszczu, zdawały się im zupełnie nie przeszkadzać.
– Ekhe… – Dreyk podniósł się na łokciu, spluwając krwią. – Masz pecha druidzie... Trafiłeś na ognioodpornego dragonitę!
Diablokrwisty stanął na nogach, podczas gdy płomienie szalały po jego pancerzu. Lwoniedźwiedz, porykujący na Dreyka z oddali, jakoś nie miał specjalnej ochoty na zbliżenie się do tej żywej pochodni.
Niren nadal nie zamierzał brudzić sobie rąk. Podniósł swój sierp w kierunku bestii i gwizdnął donośnie. Lwoniedźwiedź niechętnie szarpnął łbem, ale zaraz zasyczał na Dreyka. Monstrum zaszarżowało wściekle, chcąc ponownie powalić dragonitę.
Mag bitewny postanowił zaryzykować. Zaklęcia telepatyczne rzadko kiedy mu wychodziły. Sytuacja była jednak korzystna. Skoncentrował więc odpowiedni ładunek emocjonalny w lewej dłoni.
Uskoczył przed szarżą zwierzęcia w ostatniej chwili. Korzystając z okazji, dotknął go czarem w okolice karku i na dokładkę grzmotnął na odlew toporkiem. Podziałało. Zgroza ogarnęła lwoniedźwiedzia, a jego pierwotne instynkty wzięły górę nad rozkazami druida. Miauknął w przerażeniu i pognał w głąb puszczy, byle dalej od palącego się człowieka.
Jego przeciwnik nie czekał z odpowiedzią. Dreyk nie wyczuł w porę nadchodzącego pocisku. W pancerz wbił mu się duży kolec nieznanej mu rośliny. Na szczęście, choć przebił on przebić zarówno koszulkę kolczą, jak i przeszywanicę pod nią, nie zdołał już przeszyć pancernej skóry diablokrwistego.
Dreyk wyszarpnął kolec z pancerza i odrzucił na bok. Mag bitewny zaszarżował na nirena. Tuż przy nim, rzucając mu telekinetycznie gwoździem ukrytym w rękawie i zamaszyście uderzył toporkiem z góry.
Druid nie dał się nabrać. Jakby spodziewał się tego ruchu, po prostu zignorował gwóźdź. Dreyk dzięki zaklęciu Widma, dokładnie ujrzał, jak niren nawet nie mrugnął, gdy zaostrzony trzpień wbił mu się w korę na policzku. Cały czas śledził ruch jego topora przez krople deszczu. Zgrabnie uchylił się przed ciosem i kontratakował.
Diablokrwisty nie był dość szybki. Ostrze złotego sierpa przebiło koszulkę kolczą, płonącą przeszwę oraz pancerną skórę. Dreyk miał olbrzymie szczęście, że druid nie pchnął mocniej, bo skończyłby z poważną raną w boku.
Tak zwarli się kapłan natury z płonącym diablokrwistym. Na przemian odbijali i zadawali ciosy w rzęsistym deszczu. Raz za razem: cios, blok, kontra, unik. Aż w końcu druid zamachnął się sierpem, celując prosto krtań maga.
Na ten cios czekał Dreyk. Zasłonił się lewą dłonią, koncentrując w niej magiczną moc i telekinetycznie złapał broń przeciwnika. Druid szarpnął, ale mag trzymał sierp całą siłą woli. Dreyk nie miał litości, uderzył w rękę trzymająca sierp, z zamiarem odrąbania jej.
Nie udało się. Odpadła rozłupana kora, polała się nireńska krew, ale Dreyk pod wpływem adrenaliny źle wyważył cios. Niren zawył z bólu i wypuścił złoty sierp, ale zachował rękę.
Dreyk odrzucił broń druida w bok. Był pewien, że teraz już po wszystkim. Miał go na talerzu. Bez narzędzia magicznego, nie powinien być w stanie używać żadnych czarów. Tak przynajmniej założył mag.
Druid odskoczył w tył przed kolejnym ciosem i rzucił Dreykowi żołędzie pod nogi. Zanim jeszcze sięgnęły ziemi, zaczęły się rozrastać w drzewa. Wiązały ze sobą konary, porastały liśćmi i wbijały korzenie w namokłą już deszczem ziemię. W mgnieniu oka pomiędzy diablokrwistym a jego ofiarą wyrosła drzewiasta ściana.
– Cholera! – Dreyk odbił się od poprzeplatanych ze sobą pni.
A więc sukinsyn jednak może czarować bez sierpa!
Stracił go na chwilę z oczu, a zaklęciem widma absolutnego nie był w stanie wyłapać nirena. Szybko obiegł więc drzewiastą ścianę i rozejrzał się zamaszyście.
Tak oberwał kolejnym kolcem od tyłu, w łydkę. Druid oflankował go, celując w mniej opancerzone nogi. Nadal jednak zadał diablokrwistemu tylko kolejną ranę powierzchowną.
Niemniej, to w zupełności wystarczało. Dreyk ledwo się odwrócił i natychmiast poczuł, jakby jakaś zimna mgła rozeszła się mu wewnątrz czaszki. Na chwilę stracił koncentrację i czar widma absolutnego prysł.
Co jest?
Druid wyciągnął dłoń w jego kierunku. Na jego korowej skórze pojawiły się kolejne kolce. Jeden po drugim strzelały w stronę Dreyka, zatrzymując się na pancerzu. Chciał je zatrzymać zaklęciem telekinezy. Nie udało mu się, mgła zachodząca mu umysł przeszkadzała mu na tyle, że spalił czar odparcia.
Diablokrwisty desperacko rzucił w przeciwnika toporkiem. Druid z łatwością uniknął lecącej siekiery, która dźwięcznie wbiła się w sosnę za nim.
Kapłan natury od niechcenia cisnął jeszcze jednym kolcem w maga. Dreyk podniósł dłoń, znów próbując zatrzymać pocisk w locie. Nie zdołał. Kolec wbił się w pancerz, nie przeszywając jednak skóry.
Nirenowi wystarczył ten widok. Z obu dłoni wyrosły mu kolejne kolce, które chwycił niczym sztylety. Tak ruszył w stronę ofiary, której odebrał jej największy atut – magię. Widział bowiem, że trucizna trawiła umysł diablokrwistego, nie pozwalając mu na ukierunkowanie mocy.
Dreyk wyszarpnął miecz z pochwy. Miał tylko jedną szansę, nie mógł jej spalić. Skupił się na targającej nim żądzy krwi i skoncentrował się na jednej, jedynej myśli – zabić.
Magia wezbrała w nim, wydając się krążyć po żyłach razem z adrenaliną. Rozpalała jego ciało, szarpała oblicze, by przemieniło się w gadzi pysk. Nie mógł jednak dać się ponieść. Potrzebował tego jednego punktu, pomiędzy szałem a logiką. Oazy spokoju pomiędzy wrzącą smołą a gęstą mgłą.
Houn!
Dreyk szarpnął lewą dłonią w górę. Tym razem zaklęcie podziałało. Jego toporek wyrwał się z sosny i poleciał z powrotem, wbijając się prosto w plecy druida.
Niren ryknął w agonii ku niebu, groteskowo wyginając się do tyłu. Upuścił jeden z kolców i zachwiał niebezpiecznie, ale twardo wytrzymał na nogach. To jednak nie miało już większego znaczenia. Odsłonił się.
Smoczy Demon oburącz chwycił półtoraka, po czym zamachnął się z wrzaskiem. Klinga świsnęła, przecinając strugi deszczu i kark druida. Głowa nirena poleciała w górę, lądując w małej kałuży nieopodal. Reszta ciała padła przed Dreykiem wierzgając lekko.
Diablokrwisty wydał z siebie długi, triumfalny ryk, zakończony wisielczym wybuchem śmiechu. Padł na kolana przed trupem, podpierając się na mieczu i dysząc ciężko. Wygrał. Zatłukł drania.
Rzęsisty deszcz szybko przestał padać. Dreyk splunął krwią, odrzucił miecz, po czym zabrał się za ściąganie pancerza. Musiał szybko zdusić gorejącą przeszywanicę, bo za kilka chwil będzie miał sfajczoną szmatę, a nie zbroję. Choć po tej potyczce pewnie i tak była do wyrzucenia razem z kolczą koszulką.
Gdy zdjął i wywrócił przeszwę na drugą stronę, zaczęło się przejaśniać. Chmury rozwiewały się, ustępując miejsca promieniom słonecznym. Las wydawał się nie przejmować śmiercią swojego opiekuna. Drzewa szumiały na wietrze, strącając krople z liści. Wczesne sowy hukały, jakiś dzięcioł w pobliżu stukał w drzewo. Jedynie jeden ptak zdawał się przejmować tym, co się stało.
Kos, trzymający się dotąd z dala od zamieszania, zleciał na ziemię. Wylądował w czerwonej kałuży, tuż obok odciętej głowy druida. Dreyk dopiero teraz zauważył, że czaszka jelenia spadła z głowy nirena, w pełni odsłaniając pokrytą korą twarz. Ptak dziobał ją delikatnie, poćwierkując żałośnie. Korowy pancerz powoli pękał i odpadał pod dziobem ptaka odsłaniając, pomarańczową skórę…
Dreyk zamarł.
– Hubert…?
Mag bitewny rzucił dogorywającą przeszywanicę w bok. Drżąc na całym ciele, wstał i podszedł do odciętej głowy. Delikatnie chwycił ją i podniósł, nadal nie wierząc w to, co widzi. Spoglądał w pozbawione życia oczy nirena. Nie było mowy o pomyłce. To był on. Gospodarz, który przyjął go pod swój dach, dał pracę i wyżywienie. Hubert z Halemy.
– Bert… Ty kretynie… – Dreyk objął odciętą głowę. – Mogłeś po prostu powiedzieć... Odciąłem ci głowę. Co ja teraz powiem twojej Gabi...? Bogowie, co ja zrobiłem… Odciąłem ci głowę. Odciąłem...
Dreyk załkał, przyciskając do piersi głowę przyjaciela. Przed tym ostrzegali go druidzi z kręgu wierzby. To był ów ból.

***

Słońce zachodziło za gospodarstwem na uboczu wsi. Dreyk zmierzał tam przez pola, unikając dróg. Na rękach niósł ciało gospodarza, z odciętą głową ułożoną bokiem na brzuchu. Wysoko nad nim krążył kos.
Z oddali zauważył Franka. Młody niren reperował płot. Chłopak na widok diablokrwistego zamarł podczas przybijania jednej ze starych dech do słupka. Przyglądał się przez chwilę magowi, po czym zerwał się i pobiegł do chałupy.
Gdy Dreyk przeszedł ściernisko, z domostwa wyszła Gabiela, a obok niej najmłodszy syn, Zefek. Na Franka i Oachima nie trzeba było długo czekać, po chwili przyszli zza domu. Cała rodzina patrzyła z niedowierzaniem, na maga bitewnego niosącego ciało druida.
Na początku go nie poznali. Jakże by mogli? Nie wiedzieli o tym, że Hubert był matecznikiem. Nikt tego nie wiedział poza druidami. Jednak każdym krokiem diablokrwistego na ich twarzach rosła zgroza i niedowierzanie.
– Ni… – gabi zaczęły drżeć kolana. – Ino ni Hubert… Ni moj Bert!
Gdy Dreyk stanął przed nią, chwyciła odciętą głowę, przyglądając jej się w nadziei, że to jednak ktoś inny. Jakiś sobowtór lub metamorf, a nie jej mąż. Jednak ciężar prawdy powalił ją na kolana. Nirenka wrzasnęła rzewnie, tuląc do piersi odciętą głowę ukochanego.
– Francik! Bier Zefka i idź z niem do doma! – Oachim zwrócił się do brata. – Francik!
Franek zakrywał jednak twarz, stojąc w miejscu jak wryty. Nie słuchał. Szturchnięty przez brata odszedł dwa kroki w tył, odwrócił się i zwymiotował.
– Tata ni mo głowy… – mały Zefek, blady jak ściana, pociągał nosem – Jok tata bydzie oroł bez głowy? Dlaczego sie ni ruszo? Dlaczego?
– Franek!
Oachim znów szarpnął brata, tym razem niren chwycił za rękę Zefka i pociągnął go do chałupy. Usilnie odwracał przy tym wzrok, byleby nie patrzeć na ciało.
– Dreyk – głos Oachima drżał – co sie, na Bogi, zadziało?
– Hubert był druidem z bielowiyjskiej puszczy – odpowiedział Dreyk. – Ja… Ja dowiedziałem się dopiero po fakcie. Nie wiedziałem, że z nim walczę…
– Tyś! – Gabi szarpnęła maga za koszulę – Tyś go zobił?!
– Oachimie – Dreyk zwrócił się do nirena – weź ode mnie ciało ojca.
– Śniadał żeś z niem! Przy jedym stole! – wrzeszczała Gabiela – MORDERCO!! IĆ ŻE PRECZ!! PREEECZ!!
Najstarszy syn wziął ciało Huberta od diablokrwistego. Na jego twarzy malowała się wściekłość, pogarda i żal.
– Bier konia czarcie – wycedził Oachim – i ić że w sakry. Ni wrocaj tutej. Nigdy!
– MORDERCO!! ZDRAJCO!! BIES HEGEMONSKI!!
Diablokrwisty nie był w stanie wydusić słowa. Jakby gorzka gula utknęła mu w gardle, ledwo pozwalając na wydech. Cokolwiek by nie powiedział, był winny, czegokolwiek by nie zrobił, nie był w stanie zadośćuczynić temu, co się stało.
Był w stanie jedynie minąć Oachima i ruszyć do stajni po konia.

***

Adam Wasilewski pracował w swym gabinecie. Sporządzał wniosek o przyznanie subsydium filii w Halemie. Normalnie byli placówką samowystarczalną, ale po utracie lwiej części lokalnie rezydujących członków, musiał zatrudnić miejscowych do pomocy przy jednorożcach. A tak się składało, że mało który tutejszy chłop chciał robić przy diablokrwistych koniach. Potrzebowali zachęty, więc dostaną słona zachętę.
Jakie było jego zaskoczenie, gdy na wpół napisany wniosek spadł złoty sierp. Sevek aż podskoczył na krześle, ozdabiając przy tym swoją pracę malowniczym kleksem.
– Niech to szlag! To był ważny dokument!
– Portal do Algradu – wycedził Dreyk – jedna osoba, jeden koń. Już.
Sevek podniósł sierp. Bez wątpienia nie było to dzieło kowala. Rękojeść zrobiona była z żywej, dębowej gałęzi, a złote ostrze wyrastało z drewna jako jego integralna część. Małe zapętlone pnącza wchodziły w metal, wijąc się pod nim jak żyły. Bez wątpienia był to sierp druidyczny i to nie przełamany.
– Skąd mam wiedzieć – Sevek złożył ręce na piersi – że nie zarżnąłeś jakiegoś drzewoluba z kręgu wierzby, co? Dlaczego nie dostarczyłeś ciała?
– Nie twój zasrany interes. Jak wątpisz, policz sobie domowników, żadnego nie brakuje. A teraz otwórz mi portal.
– Z takim nastawieniem nawet drzwi ci nie otworzę – odparł Wasilewski – diablokrwiści powinni znać swoje miejsce i robić co im się karze. Wróć jutro to może pomyślimy o portalu…
Dopiero wypowiadając ostatnie słowa, czarodziej uświadomił sobie, że popełnił błąd. Ślepia diablokrwistego zmieniły się z normalnych w kocie, a drżące dłonie zacisnął przed nim w pięści. Już nie patrzył na niego z wściekłością, ale jak na ofiarę.
Seveka zlał zimny pot.
Dreyk nie zaatakował. Wziął głęboki wdech i wydech, po czym wyciągnął z torby przy pasie czarne lustro i rzucił je na biurko czarodzieja. Wasilewski rozpoznał je natychmiast pomimo zniszczeń.
– Proszę – wycedził diablokrwisty – bo właśnie o to chodziło, prawda? Macie czystą drogę do ruin. Nie pilnuje ich już żaden druid. Możecie plądrować, ile wam się żywnie podoba! A teraz, poproszę portal na już, bo… – Dreyk skrzywił się wyraźnie, mocno gryząc się w język. – Bo o to kulturalnie proszę.
– To zmienia postać rzeczy – czarodziej odetchnął z ulgą. – Proszę za mną, na dół do portyku. Zaraz wyślemy cię do Algradu. Jedna osoba, jeden koń!
– Serdecznie dziękuję – syknął Dreyk.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz