Smoczy Demon, część VIII


Okładkę narysowała MadBlackie [link]
część VIII



Okres nauki w akademii, to czas, jaki upodobali sobie pisarze na umiejscowienie akcji swych książek o Smoczym Demonie. Jednakowoż większość z nich jedynie pobieżnie sprawdzała wszystkie fakty związane z tą personą, często puszczając przy tym wodze wyobraźni, aby stworzyć mrożące krew w żyłach opowieści z wartką akcją i o wielkich uczuciach. Bez wątpienia to te dzieła przyczyniły się do zniekształcenia historii Dreyka, a w szczególności pierwsze z nich, znane jako „Legenda o Smoczym Demonie i Algerdzie Pogromcy”.
Dzieło to, okraszone głęboką, narodowościową propagandą Lithijską, wyszło spod pióra Minkanta Rutwiła. Opowiada ono historię z perspektywy Algerda Hwojsza, który wedle książki pochodzi ze starego, lithijskiego rodu rycerskiego. Z bliżej niewyjaśnionych przyczyn, tytułowy pogromca wstąpił do akademii magii w Kaudnie, wyrzekając się swego rycerskiego dziedzictwa, ale wedle zasad honoru, począł uczyć się jedynie magii uzdrowień i nie zapominał się doskonalić w sztuce władania mieczem. W ten sposób Algerd zaczyna szkolić się na maga bitewnego, poznając Dreyka oraz innych członków grupy, w tym młodą i piękną czarodziejkę (mającą w każdej wersji legendy inne imię), w której się zakochuje od pierwszego wejrzenia i zaczyna adorować. Dreyk, przedstawiony w utworze jako diablokrwisty Bielorczyk, z czystej zawiści, korzystając z „mrocznej magii” (czymkolwiek by ona w zamyśle Rutwiła nie była) mami jego wybrankę, uwodzi, gwałci, a następnie morduje. Algerd zwołuje więc resztę magów bitewnych, aby wraz z nimi zabić Smoczego Demona, co doprowadza do niesławnej masakry. Po tych wydarzeniach rusza on w samotną pogoń za uciekającym tchórzliwie Dreykiem, ranionym podczas potyczki mieczem Algerda pobłogosławionym przez samego boga Alleneusa.
Cała ta historia bez wątpienia jest mocnym ubarwieniem literackim i prawdopodobnie wyznaczyła ona archetyp kolejnych dzieł o Smoczym Demonie. Ciekawy okazuje się jednak motyw miłosny, który podobno nie jest tanim wątkiem romantycznym, mającym nadać całej historii większego polotu. Kronikarz Arde Fortem w swych wielu pracach powołuje się na relacje Windre Amilazath oraz Degorda Namvala, którzy jakoby twierdzili, iż podobny romans rzeczywiście miał miejsce. Niestety, sam Fortem był sevekiem. O ile można zaufać temu, iż spotkał się zarówno ze sławetnym rektorem akademii oraz jedną z wykładowczyń (żył w tamtym okresie), to o tyle wielu innych historyków nie ufa inteligencji przedstawicieli tejże rasy. Sevecy, jak powszechnie wiadomo, żyją o połowę krócej niż ludzie czy dragonici, przez co ich umysły w okresie szybkiego dorastania rozwijają się słabiej.
Osobiście jednak, niepomny stereotypów rasowych, postanowiłem u źródeł zbadać podanie Fortema i zdementować historię rzekomego romansu. Zwłaszcza, że powtarza się ona nawet w najbardziej wiarygodnych wersjach tej legendy. Dotarłem więc do archiwalnych zapisków akademii magii w Kaudnie, by dokładnie sprawdzić źródła i znaleźć potencjalną bohaterkę tej nieszczęsnej historii miłosnej.
Niestety, ten romans nie znalazł jednak odzwierciedlenia w rzeczywistości. W archiwach akademii, nie bez trudu, odnalazłem spis grupy magów bitewnych, a w nim Dreyka oraz Algerda. Problem pojawił się jednak ze znalezieniem imienia tajemniczej dziewczyny, gdyż na spisie ewidentnie widniały tylko i wyłącznie imiona męskie. Był to duży kontrargument dla twierdzenia Fortema, ale nie poddałem się i sprawdziłem również inne kierunki z tamtych lat. Niestety, żadne personalia kobiece, jakie udało mi się znaleźć, nie pokrywały się w zadowalającym stopniu, z kronikami Fortema. Tajemnicza, wieloimienna kobieta, była więc najprawdopodobniej jedynie wymysłem Minkanta Rutwiła.
Nie dawało mi to jednak spokoju. Kronika Arde Fortema została napisana dokładnie i z jak największym zachowaniem prawdy. Byłem w stanie znaleźć w niej potwierdzenie każdego faktu na temat Dreyka, ale ten jeden z niej umykał. Co było tego powodem?
Śmiałem więc wysunąć pewną teorię, a mianowicie taką, iż kronikę, oraz wszystkie podania ocenzurowano, a cały romans miał jednak miejsce. Sęk jedynie w tym, iż nie był to romans z kobietą, a mężczyzną. Do grupy magów bitewnych przynależał bowiem alar, Finsarin Raenill.
Jak powszechnie wiadomo, ta uskrzydlona rasa w pełni toleruje związki homoseksualne, ale nie toleruje związków alarów z nie-alarami. Starszyzna rodu Raenill dowiedziawszy się o grzechach Finsarina, musiała więc zatuszować skandal, który położyłby cień na ich reputacji w alarskim środowisku. Sam Arde Fortem, będąc jedynie drobnym kronikarzem, musiał zapewne ugiąć się pod szlachecką wolą, a Minkant Rutwił, prawdopodobnie zmienił Finsarina w kobietę (zmieniając też jej rasę na lanai) z przyczyn wydawniczych (powieść nie sprzedawałaby się dobrze poza środowiskiem alarskim, ze względu na związek między dwoma mężczyznami. Poza tym taka orientacja rzucałaby też cień na rycerskość Algerda). Dodatkowo mym argumentem jest fakt, iż imię czarodziejki użyte w wersji Rutwiła, jest w rzeczywistości starowschodnią przeróbką imienia Finsarin właśnie.
Choć ta teoria wydaje się dość kontrowersyjna i śmiała. Mym zdaniem jest najlogiczniejszym wytłumaczeniem historii miłosnej, będącej podobno powodem tragicznych wydarzeń w kaudnyjskiej akademii magii. Jednak, mając w ogólnym rozrachunku mało dowodów na poparcie mej hipotezy, muszę odnieść się do niej z należytym dystansem i poddawać jej prawdziwość w pewną wątpliwość...

***


Dni w akademii mijały niezwykle szybko. Ledwo rozpoczęła się jesień, a już nadeszła zima. Dreyk nie zauważył nawet, kiedy nastał nowy rok. Przez ten przelewający się przez palce czas poznawał kolejne tajniki teorii magii, ćwiczył zaklęcia i zadawał się z Houn.
Dziewczyna naprawdę nastraszyła go na początku semestru. Jednak szybko okazało się, że nie trzeba być takim prymusem jak ona, by utrzymać się na akademii. W każdej z trzech dziedzin wystarczyło ogarniać podstawy, aby zaliczać kolejne kolokwia. Ewentualnie zakuć mocniej na poprawkę, jeżeli któreś źle poszło. Obrawszy taką taktykę, wybitnych ocen oczywiście nie miał, ale wystarczało mu to w zupełności.
Sama Houn oczywiście radziła sobie od niego o wiele lepiej, i to na tyle dobrze, że zaczęła Dreyka naprawdę intrygować. Bardzo szybko wyspecjalizowała się w używaniu zaklęcia czarnej stali. Bezproblemowo tworzyła ona różnorakie konstrukty stworzone z tego magicznego pierwiastka, raz po raz popisując się inwencją. Nauczyła się też wielu innych zaklęć z dziedziny transmutacji: w tym czarów świetlnych, manipulujących cechami substancji, czy nawet zaklęcia tarczy kinetycznej. Pierwsza opanowała też rzucanie zaklęć bez słów i przeszła do kolejnego etapu nauki mirmagii – czarowania gołą dłonią, bez użycia narzędzia magicznego.
Była geniuszem, miała talent zarówno do magii jak i do walki. Dreyk w pewnym momencie zaczął powątpiewać w jej ludzkie pochodzenie. Może w rzeczywistości też była diablokrwista? Możliwe, w końcu zaczęła uczęszczać na akademię dopiero od drugiego stopnia, tak jak on. Diablokrwiści też z definicji mieli lepsze uzdolnienia magiczne od reszty enów.
Dreyk jednak nie potwierdził tego przypuszczenia. Houn nie miała żadnych zmian w wyglądzie świadczących o diablokrwistości, nie było też po niej widać żadnej manifestacji. Teoretycznie Dreyk zawsze mógł ją o to zapytać, ale wiedział, że byłby to płonny sposób. Nawet jeżeli miała demoniczne pochodzenie, nigdy by się do tego nie przyznała. Tak jak on.
Bez względu na to, czy Houn diablokrwistą była, czy nie, Dreykowi pasował obecny stan rzeczy. Umilał sobie czas przebywając w jej towarzystwie, przy akompaniamencie akademickiej nauki. Było to jedną z przyjemniejszych rzeczy w całym Kaudnie. Chłopak nie przypuszczał jednak, jaką cenę przyjdzie mu zapłacić za tę prostą przyjemność.
Pewnego piątku koniec zajęć nastał już po szkoleniu bojowym. Profesor Amilazath po prostu odwołała zajęcia z mirmagii oraz wszystkie z następnego dnia. Tłumaczyła, że musi wyjechać dziś wieczorem z Kaudna w sprawach prywatnych. Był to drugi raz, gdy odwołała zajęcia w ten sposób. Podobno przyjmowała ona zlecenia jako mag bitewny, pomimo posiadania ciepłej posadki w akademii. Nie wiadomo było czy ta plotka była prawdziwa. Znając jednak ich protektorkę, nie byłoby zaskoczeniem, gdyby okazała się prawdą.
W każdym razie, wszyscy magowie bitewni mieli wolne tego popołudnia i większość z nich udała się do domu akademickiego. Dreyk natomiast poszedł do zaśnieżonego ogrodu. Houn obiecała mu, że podszkoli go w używaniu zaklęcia czarnej stali i pokaże mu kilka sztuczek. Nalegała przy tym, by poćwiczyli na dworze, ponieważ do owych „sztuczek” potrzebowała więcej przestrzeni, niż było w kwaterach domu akademickiego.
Przed tym jednak, chciała obmyć się nieco z potu oraz zmienić ubranie. Dreyk postanowił więc po prostu zaczekać na nią na zewnątrz. Naiwnie wierząc, że Houn wróci po paru minutach.
Odgarnął biały puch z pierwszej lepszej ławki i siadł. Aby umilić sobie czas, zaczął przyglądać się zaśnieżonym klombom oraz krzewom kwietnym opatulonym w słomiane chochoły. Szybko jednak doczekał się spotkania.
– No witaj Młody – usłyszał za sobą.
Odwracając się, zobaczył Algerda stojącego za ławką. Lithijczyk o dziwo był sam, bez towarzyszącego mu zazwyczaj Livmira. W jednym ręku trzymał on swój kostur, a w drugim jeden z kijów ćwiczebnych, jakich używali na szkoleniu bojowym. Była to ciężka i średnio poręczna decha, ostrugana tak, by choć trochę przypominać kształt miecza.
– Witaj – Dreyk odsunął się nieco od niego – czego chcesz?
– Poćwiczyć z tobą. Trzymaj – Algerd wcisnął mu kij ćwiczebny.
– Poćwiczyć? – Dreyk spojrzał na drąg, nieco ślizgający mu się w rękawicach. – Ale ja nie chcę.
– I co z tego? – Lithijczyk uśmiechnął się nieprzyjemnie i bez żadnego ostrzeżenia zamachnął się na Dreyka kosturem.
Kij jednak uderzył z całą siłą o oparcie ławki, aż ta trzasnęła nieprzyjemnie. Dreyk w porę rzucił się w biały puch przed sobą. Poderwał się natychmiast i stanął w rozkroku, oburącz podnosząc przed sobą ćwiczebną dechę na potencjalny blok. Algerd jednak nie wyprowadził kolejnego ataku.
– A więc młody – podjął Lithijczyk, spokojnie obchodząc ławkę – pogadajmy sobie. Wracając do domu akademickiego, natrafiłem na Houn. Zapytałem uprzejmie czy nie wyszłaby ze mną na krótki spacer po ogrodzie...
Wtedy zadał cios z góry. Dreykowi udało się go zablokować, ale zaraz oberwał po żebrach drugim końcem kostura. Nie powinien go słuchać, rozprasza się.
– Odmówiła, tłumacząc – ciągnął Algerd – że nie chce, a poza tym już umówiła się z tobą...
Znów zaatakował. Tym razem od dołu celując w goleń Dreyka. Ten jednak zablokował cios i jakoś udało mu się też odbić kolejny, wycelowany w lewe ramię. Chłopak poczuł, że musi to jakoś przerwać, sięgnął więc do kieszeni po...
– O nie! – Algerd błyskawicznie wepchnął mu kostur pod ramię i szarpnął w bok. – Żadnej magii! To konwencjonalny sparing!
Kryształ górski wyleciał z dłoni Dreyka i wylądował w śniegu nieopodal. Chłopak zamiast się za nim rzucić, musiał uciekać przed napierającym Lithijczykiem, który stanął między nim, a jego narzędziem magicznym. Hipokryta, zapewne użył zaklęć do przyśpieszania swoich reakcji.
– Wracając jednak do tematu – kontynuował Algerd, stając nisko na nogach – to po wyciągnięciu wniosków i zauważeniu, że siedzisz tu jak ostatnia sierota, postanowiłem cię o coś zapytać...
Dreyk nie widział żadnej opcji poza atakiem. Teoretycznie mógł uciekać, ale nie mógł zostawić kryształu. To była najcenniejsza rzecz jaką posiadał. Zaszarżował więc na Algerda markując cios z góry. Zmyłka nie udała się. Lithijczyk zamiast blokować, po prostu odsunął się przed jego ciosem i korzystając z przewagi długości swojego kostura, uderzył Dreyka w naruszone wcześniej żebra.
– O co? – zapytał chłopak, chwytając się za bolący bok.
Nie miał pojęcia dlaczego zadał to pytanie. Zupełnie nie panował nad sytuacją, Algerd robił z nim teraz co chciał, a obite żebra bolały go jak cholera.
– A o to, dlaczego ode mnie woli taką ofermę jak ty – wycedził w odpowiedzi Lithijczyk, patrząc na niego z nieukrywaną pogardą.
Wtedy to Algerd zmarkował cios w bolący bok Dreyka. Chłopak dał się nabrać, broniąc bolących żeber i z impetem oberwał prawdziwym atakiem prosto w czaszkę. Siła ciosu aż zwaliła go z nóg. Dreyk chwycił obojgiem dłoni za rozbolałą głowę, tarzając się przy tym w śniegu. Z całych sił zaciskał zęby, aby nie krzyczeć, nie płakać, ale mimowolnie z jego oczu ciekły już stróżki łez.
– Poryczałeś się? – zakpił Algerd. – Więc jednak jesteś tylko durnym szczylem? Nie potrafisz znieść bólu jak prawdziwy mężczyzna?
Lithijczyk bezceremonialnie kopnął go w brzuch.
– Ugh! – Dreyk aż stracił na moment oddech.
– Jesteś żałosny. Po cholerę w ogóle pchałeś się na kierunek magii bitewnej?
Algerd znów kopnął go w to samo miejsce. Dreyk wybałuszył oczy, plując w śnieg krwią. Znów rozpaczliwie próbował złapać zatkany oddech. Dopiero po dłuższej chwili zachłysnął się powietrzem. Miał dość. Rosła w nim wściekłość, a ręce zaczęły drżeć już nie tylko z zimna.
Lithijczyk znów chciał się nań zamachnąć. Diablokrwisty jednak złapał go za nogę. Nerwy puszczały mu jak nici w rwanym płótnie. Dyszał ciężko, z całej siły zaciskając drżące palce na kostce Algerda. Miał gdzieś, że zaraz znów oberwie. Chciał się zemścić na swym oprawcy, po prostu zadać mu ból, jakikolwiek.
– M... mam dos... – wykrztusił wściekle, łapiąc hausty powietrza.
Algerd był wyraźnie zaskoczony jego zachowaniem. Zreflektował się jednak szybko i zaczął go kopać na oślep drugą nogą. W brzuch, krocze, ramię, udo. Diablokrwisty jednak nie puszczał, wręcz przeciwnie, coraz mocniej wbijał paznokcie w kostkę Lithijczyka, chcąc przebić się nimi przez ubranie. Próbował dotrzeć do skóry, zadać mu ból i poczuć ciepłą krew na dłoni. Zmiażdżyć tą jego cholerną nogę...
Wtem rozległ się kobiecy krzyk. Nie strachu, a wyraźny, waleczny okrzyk bojowy.
Nadbiegła Houn, w prawej dłoni dzierżąc czarny pręt, a w drugiej własną różdżkę. Z całej siły uderzyła drągiem w pierś Algerda, obracając się przy tym z gracją i dodając do ciosu swoją masę ciała oraz impet rozbiegu. Zaskoczony Lithijczyk oberwał z taką siłą, że poleciał w tył lądując na wznak w białym puchu. W dłoni Dreyka został tylko strzępek jego spodni.
– Dreyk?! Nic ci nie jest?! – Houn klęknęła przy nim, odrzucając w bok pręt z czarnej stali.
Diablokrwisty nie słuchał jej. Wyciągnął przed siebie prawą rękę, zatopił dłoń w śnieg, wbijając palce w zmarzłą ziemię, po czym podciągnął się w stronę Algerda. Był wściekły, zły. Miał w głowie tylko jeden cel – zadać mu ból. Zabić go, choćby miał to zrobić gołymi dłońmi...
– Dreyk! – Houn chwyciła go pod ramię próbując podnieść.
– Zostaw! Zabiję go...
Wyszarpnął się jej, znów upadając na ziemię.
– Dreyk! Uspokój się! – Houn chwyciła go za ramiona, odwracając ku sobie.
– ZOSTAW MNIE! – wrzasnął diablokrwisty, patrząc jej prosto w oczy.
– NIE! – odkrzyknęła mu w twarz.
Dopiero wtedy ocknął się z szału, który go ogarnął. Widział nad sobą bladą Houn patrzącą dziwnie na niego. Dotarło do niego w końcu kim ona tak właściwie jest i że stoi po jego stronie. Dreyk zamilkł, pozwalając sobie pomóc. Wstał z trudem, podtrzymywany przez dziewczynę.
Tymczasem Algerd już chwilę temu samodzielnie poniósł się do pionu i otrzepał ze śniegu. Jednak trzymał się od nich kilka kroków dalej. Rozglądał się też wokoło, patrząc po gapiach, którzy zdążyli się zebrać ściągnięci zamieszaniem.
– Houn! – zawołał.
Houn i Dreyk odwrócili się w jego stronę.
– Czemu pomagasz temu śmieciowi? – zapytał Algerd. – Dlaczego z nim jesteś?!
– Czas się uświadomić, kretynie – wycedziła Houn. – Nie jestem z nim! Z nikim nie jestem! I z tobą też nie chcę być! A dlaczego się z nim trzymam? Bo nie jest durnym sukinsynem, jakim jesteś ty! Koniec kwestii... A, tak apropo sukinsyństwa. Wiesz, że katowanie innych studentów jest surowo zabronione w tej akademii? Więc Algerd, chyba właśnie narobiłeś sobie kłopotów. Dlatego wykaż się choć odrobiną intelektu i daj spokój. Mnie i Dreykowi!
Wyraz twarzy Lithijczyka wyrażał wiele. Głównie wściekłość, gorycz, urażoną dumę, ale i utratę pewności siebie oraz zmieszanie. Rozejrzał się tylko wokoło, patrząc po zebranych gapiach. Szeptali oni między sobą, widać całe zajście było dla studentów niezłym widowiskiem. Algerd nie ciągnął tego dłużej, chwycił pewniej swój kostur i odszedł w kierunku domu akademickiego.
Houn patrzyła chwilę za nim, po czym przeniosła wzrok na Dreyka.
– No choć – powiedziała – znajdziemy kogoś, kto cię poskłada.
– Dobra... Zaraz! Ugh... – Dreyk jęknął chwytając się za brzuch. – Mój kryształ!
– Spokojnie, mam – odpowiedziała mu Houn, wyciągając ze śniegu jego własność. – a teraz choć. Jak cię podleczymy, to pójdziemy do Amilazath. Ona już da wycisk Algerdowi i utemperuje go trochę...
– Przecież dziś wyjechała. Nie ma jej – zauważył Dreyk idąc z nią bok w bok, oparty na jej ramieniu.
– Ano tak. Wymyślimy coś innego.
Resztę drogi szli w milczeniu. Dreyk jedną ręką podtrzymywał się Houn, a drugą trzymał się za brzuch. To tam oberwał najmocniej, gdy Algerd kopał go leżącego. Bolało jak cholera, mógł mieć jakieś poważniejsze obrażenia wewnętrzne. Gdyby nie Houn, prawdopodobnie nie byłby w stanie dojść do budynku głównego.
Gdy przeszli na korytarz przez boczne wejście, Dreyk wpatrywał się już tylko w posadzkę, słuchając dźwięcznego odgłosu kroków. To było żałosne. Algerd robił z nim co chciał, bawił się nim. Sam Dreyk nie mógł nic zrobić. Gdy chciał użyć magii ten rozbroił go w sekundę. Był beznadziejnym magiem bitewnym.
A co się stało potem? Wpadła Houn, ratując go. Był jej za to wdzięczny, ale i miał jej to za złe. W końcu uczył się magii bitewnej, sztuki walki, która miała uczynić go silniejszym oraz nauczyć radzenia sobie w sytuacjach zagrożenia. Tymczasem Houn stanęła w jego obronie, jak gdyby był bezbronną ofiarą czekającą na zbawienie. Powinno być inaczej, miał być twardy, miał być wojownikiem, który potrafi obronić samego siebie i stawać w obronie innych. To bolało o wiele mocniej, niż brzuch.
Na domiar złego, Dreyk wkurzył się podczas tego wszystkiego. Wpadł we wściekłość, której nigdy wcześniej nie doświadczył i stracił nad sobą kontrolę. Czyżby był to szał? Matka wspominała, że gdyby chociaż podejrzewał wystąpienie u siebie kolejnej manifestacji, miał niezwłocznie udać się do Namvala. Tak też zamierzał, ale rektor nie zając, nie ucieknie.
Westchnął ciężko, po czym syknął z bólu, ściskając się mocniej za brzuch. Ciężkie wzdychanie nie było wskazane przy jego obecnym stanie.
– Dreyk, już prawie jesteśmy – stwierdziła Houn – wytrzymaj jeszcze trochę. Nie przejmuj się też Algerdem. Amilazath na pewno da mu ostrą lekcję, już więcej cię nie tknie.
– Wiem – odpowiedział zupełnie bez przekonania, patrząc przy tym w podłogę.
– Nie wierzysz w to – rozszyfrowała go Houn.
– Tak, nie wierzę – przyznał jej rację obojętnym tonem.
– Algerd więcej cię nie tknie, obiecuję ci to – zapewniła go.
Dreyk nie odpowiedział. Z jednej strony taka obietnica dodawała otuchy, z drugiej męska duma zabolała go jeszcze bardziej. Właśnie dziewczyna zadeklarowała, że go obroni. Niemniej jednak uśmiechnął się do niej lekko, chciał dać jej do zrozumienia, że już wszystko dobrze, nawet jeżeli wcale tak dobrze nie było.
W końcu dotarli na miejsce. Sala dwieście osiem, miejsce stałych wykładów profesor Kistelii, prowadzącej dziedzinę uzdrowień dla wszystkich lat. Houn zapukała i otworzyła drzwi. W środku trwał właśnie wykład, a sądząc po zebranych w ławach żakach, był on przeznaczony dla trzeciego, albo czwartego roku drugiego stopnia.
Sama profesor była z rasy lanai, czyli gatunku nieziemsko pięknych kobiet, o całkowicie niebieskich oczach. Nawet jej białka były wyraźnie błękitne. Wykładowczyni miała jednak swoje lata. Choć czas nijak nie uszkodził jej urody, miała ona śnieżnobiałe włosy, dobitnie świadczące o tym, że przekroczyła już trzechsetny rok życia i jest u schyłku swych dni.
– Połóż go na katedrze, kochana – poleciła Houn. – Dreyk, czyżby wypadek przy treningu?
– Można to tak nazwać – odpowiedział chłopak, kładąc się na wykładowczym biurku.
– Pani profesor, to obrażenia obuchowe – zaczęła wyjaśniać Houn. – Mocno oberwał w brzuch i klatkę piersiową. Poza tym pluł krwią.
– Dziękuję – profesor Kistelia złożyła ręce za plecami i spojrzała na studentów siedzących w ławach. – Trzeci rok, pytanie do was. Jakiego zaklęcia użyć? Uzdrawiającego, czy regeneracji? Oraz ile mirforemów włożyć w zaklęcie, aby ograniczyć skutki gorączki poleczniczej?
Kilku studentów podniosło ręce. Wykładowczyni różdżką wskazała jednego z nich.
– Zaklęcie uzdrawiające, do dwóch mirforemów – stwierdził wskazany student.
– Źle Arde – pokręciła głową Kistelia – Plucie krwią może świadczyć o poważnych obrażeniach wewnętrznych. Zaklęcie uzdrawiające ma zbyt gwałtowne działanie, by stosować je na ranach, których zobaczyć nie możemy. Mogłoby to prowadzić do niepożądanych powikłań. Czar regeneracji natomiast, działa wolniej, przez co lepiej współgra z naturalnym procesem regeneracji organizmu. Jego działanie ograniczy więc ewentualne powikłania. Ilość mirforemów jednak się zgadza, albowiem...
– Pani profesor – ponagliła Houn.
– ...no dobrze, przejdźmy do rzeczy – stwierdziła lanai. – Dreyk, zaciśnij zęby i bądź mężny. Amaretren.
Profesor Kistelia przesunęła różdżką nad jego ciałem. Dreyk zaciskał mocno zęby, czując jak rozgrzane zaklęciem tkanki, pieką, lecząc się powoli. Po wstępnym szoku, efekty zaklęcia stawały się coraz to bardziej znośne, aż w końcu mógł odetchnąć z pełną ulgą.
– Leż jeszcze przez kilka minut – poleciła Kistelia, po czym odwróciła się do Houn. – Kochana, zabierz go potem do kwatery. Niech się wyśpi.
Wykładowczyni wróciła do swojego wykładu. Dreyk posłusznie odczekał koło pięciu minut, wciąż czując pieczenie, głównie w okolicach brzucha. Dopiero, gdy nieco osłabło, wstał i bąkając pod nosem „dziękuję”, wyszedł wraz z Houn.
– Czuję się, jakbym właśnie wymienił całe ciało na nowe – stwierdził, zamykając za sobą drzwi.
– Dość zrozumiałe uczucie – odparła Houn. – Wiesz, że na zwykłym uniwersytecie mają sanitarium i medyka?
– Na zwykłym uniwersytecie nie mają profesor Kistelii – skomentował ciekawostkę Dreyk. – Sol i Maneo, żebym jutro nie miał gorączki poleczniczej.
– Spokojnie, przecież jutro nie mamy zajęć.
– Ale to nie zmienia faktu, że nie chciałbym się czuć jak żywy trup.
Oboje ruszyli do domu akademickiego, a konkretniej do pokoju Dreyka, który Houn lubiła często odwiedzać. Gdy dotarli na miejsce, pierwsza weszła do środka, zdjęła ocieplany kubraczek i siadła na łóżku. Podobnie Dreyk pozbył się kożucha, acz zamiast siąść, podszedł do biurka i wyszperał w szufladzie liście mięty. Były nieco przyschnięte, ale i tak wrzucił je do ust i zaczął żuć.
– Nie kończą ci się zapasy? – zagadnęła go Houn.
– Zapasy? – Dreyk potrzebował chwili, żeby zorientować się o czym mówi. – A. Tak, trochę się kończą. Nie wiem, czy nie będę musiał kupować suszu gdzieś na mieście.
– Nie musisz żuć ziół podczas rozmowy ze mną – stwierdziła dziewczyna – przyzwyczaiłam się już do twojego oddechu, a i zaoszczędzisz.
– Pozwól, że mimo to nadal będę je brał przy tobie – odparł Dreyk siadając koło niej. – Houn, dlaczego Algerd to zrobił? – nagle zmienił on temat rozmowy.
– Czy to nie oczywiste? – spojrzała gdzieś w sufit. – Chciał mnie mieć, był zazdrosny o ciebie, poza tym wygląda na to, że po prostu cię nie lubi.
– Nie o to mi chodzi – odrzekł. – Znam jego powody. Dlaczego tylko zachował się tak, a nie inaczej? Przecież to było głupie...
– Właśnie odpowiedziałeś sobie na pytanie – stwierdziła Houn. – Algerd jest kretynem. Poza tym wygląda na to, że ma przerost ego i testosteron mu bije na łeb. To nie jest najlepsze połączenie, jego sposobów radzenia sobie z przeszkodami dziś doświadczyłeś.
– Houn, naprawdę znasz się na ludziach – stwierdził z podziwem Dreyk. Dziewczynie przez chwilę wyraźnie chciało się śmiać, patrząc na jego wyraz twarzy.
– Dziękuję – odparła uśmiechnięta. – Kontynuując, Algerd jest też człowiekiem, a bądź co bądź twoje zachowanie nieco wyróżnia cię z tłumu. My ludzie – wskazała dłonią na Dreyka i siebie – mamy to do siebie, iż często nie tolerujemy odmienności.
– Rozumiem – Dreyk pokiwał lekko głową. – Sęk tylko w tym, że nie jestem człowiekiem.
– Dreyk, nie strój żartów. Przecież widzę, że jesteś – zaśmiała się lekko dziewczyna.
– Nie jestem. Nie zauważyłaś?
– Nie – Houn spojrzała na niego podejrzliwie. Wyraźnie zaintrygowana.
– Jestem mieszańcem całkowitym – wyjaśnił – pół-dragonitą, pół-vangiem. Wiem, że wielu cech rasowych po rodzicach nie odziedziczyłem, ale jestem na przykład ognioodporny. A i oczy mam w czystym kolorze zielonym, typowym dla dragonitów, nie ludzi.
Dziewczyna przez chwilę patrzyła mu prosto w oczy. Nagle jednak dłońmi ujęła jego twarz, odwróciła ją do światła i przysunęła jeszcze bliżej do siebie. Dreyk poczuł, że się czerwieni. Był też bardzo rad z faktu, że miał w ustach pachnącą miętę.
– Nie jestem ekspertem – Houn puściła jego twarz i odsunęła się nieco – ale rzeczywiście wyglądają na dragonicką zieleń. Nie, żeby się jakoś specjalnie różniła od ludzkiej, acz coś w niej jest. Z vanga też coś w sobie masz?
– Zdrowe zęby? – wyszczerzył się Dreyk. – Ogólnie to nie wiele jednak odziedziczyłem, nie jestem ani tak twardy jak dragonita, ani tak silny jak vang. Żebyś ty widziała moją siostrę, jak szafę przesuwała! Ale cóż, tak mi się trafiło, nie być w sumie ani jednym, ani drugim.
– Mieszaniec całkowity – Houn rozluźniła się nieco. – Egzotyczny z ciebie okaz Dreyk. Nawet jeżeli nie odziedziczyłeś wiele po rodzicach, to jednak jesteś jedynym vango-dragonitą jakiego znam.
– A ty Houn? – zapytał Dreyk – Na pewno jesteś człowiekiem? Taki klasowy geniusz musi mieć w sobie coś niezwykłego.
Houn roześmiała się.
– Nie – pokręciła głową. – Jestem zwyczajną ludzką dziewczyną.
– Co do tej zwyczajnej to można się kłócić.
– Dreyk, czy ty przypadkiem nie prawisz mi komplementów? – Houn spojrzała na niego chytrze.
– Nie – odparł Dreyk – stwierdzam jedynie fakt.
– Fakt? Powiedz, naprawdę masz mnie za tak niesamowitą osobę?
– Oczywiście – przytaknął. – Podobnie jak reszta naszej grupy. Jesteś najlepsza. Przyznam się też, że naprawdę ci zazdroszczę. Poza tym jesteś też całkiem ładna.
– Dziękuję, to miłe – odparła, nie patrząc na niego, a bawiąc się własnymi palcami. – Chyba powinnam już uciekać do siebie, masz przecież zalecenie żeby się wyspać – wstała.
– Houn, zaczekaj... – Dreyk złapał ją za ramię.
Dziewczyna spojrzała na na dłoń zaciśniętą wokół jej nadgarstka, potem na Dreyka.
– Tak?
– Chcę być silniejszy – oświadczył Dreyk. – Naucz mnie zaklęcia czarnej stali.
– Oh... – Houn podniosła brwi, nie spodziewając się tego co usłyszała. Zaraz jednak zreflektowała się i odzyskała swobodny ton. – Oczywiście, przecież ci to obiecałam. Miało być dzisiaj, ale stał się Algerd-kretyn. Może pojut...
– Naucz mnie teraz – wpadł jej w słowo Dreyk.
– Na dziś powinniśmy dać już temu spokój – odpowiedziała dziewczyna. – Zostałeś pobity, a profesor Kistelia zaleciła ci odpoczynek.
– Houn, proszę...
Dziewczyna patrzyła na niego przez chwilę, po czym westchnęła lekko i uśmiechnęła się.
– No już dobra – stwierdziła w końcu. – skoro nalegasz, to nauczę cię podstaw. Dokładniejsze wskazówki dostaniesz, jak będziesz w stanie zrobić choćby bryłkę z czarnej stali...
Houn została u niego jeszcze przez jakąś godzinę, ćwicząc z nim swoje atutowe zaklęcie. Dreyk nie odniósł tego dnia wielkiego sukcesu, ale dziewczyna przekazała mu dość wiedzy, aby mógł samotnie ćwiczyć dalej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz