część VII
Jak było powszechnie wiadomo, niedziela, dzień
dla bogów, zaczynał się wraz z końcem sobotniej pracy. Wszystkich
studentów, we wszystkich Wschodnich Królestwach, również
dotyczyła ta zasada. Prawie wszyscy żacy, z grupy magów bitewnych,
po zakończeniu sobotnich zajęć z mirmagii mogli swobodnie udać
się do swych pokojów w domu akademickim.
Prawie, bo Houn i Dreyk zostali oficjalnie
skazani na męczenie się ze swoją protektorką przez jeszcze dwie
godziny. Jako studenci, bez certyfikowanego szkolenia wstępnego,
musieli uczestniczyć w zajęciach wyrównawczych. Odbywały się
one właśnie w sobotę, po godzinie osiemnastej.
Dreyk miał już serdecznie dość. Dwa dni pod
rząd Amilazath męczyła niemiłosiernie całą grupę, a teraz
jeszcze ma ich jeszcze dobijać na zajęciach wyrównawczych?
Pomarańczowe słońce już zachodziło, a Dreyk był zmęczony
i obolały. Jedyne na co miał ochotę to krótką modlitwę do Sol i
Manei oraz sen. Jedyny plus był taki, że w ciągu dwugodzinnej
przerwy odwiedził łaźnię męską w domu akademickim, więc
przynajmniej nie walił już potem. Z tego co czuł, Houn również
wpadła na pomysł umycia się. Jednak sama prowadząca chyba raczej
nie.
– No dobrze – Windre Amilazath siadła nie
za katedrą, a przed ich ławą – zakładam, że oboje wiecie
cokolwiek – otworzyła przed sobą wielką księgę, o grubej,
drewnianej oprawie.
– Na początek – podjęła – sprawdzimy
jak obszerna tak właściwie jest wasza wiedza. Będę zadawać
pytania, a wy udzielać odpowiedzi. Jasne?
– Tak jest – odpowiedzieli jednocześnie
Houn i Dreyk.
– Houn, jak brzmi pierwsze prawo magii?
– Niemożliwym jest stworzenie czegoś z
niczego, niezależnie od potęgi zaklęcia – dziewczyna
odpowiedziała natychmiast.
– Interpretacja?
– Dosłowna – stwierdziła Houn. – Magia
działa na zasadzie przemian i oddziaływań. Przy rzucaniu
zaklęć ognistych, ogień nie jest tworzony z niczego. To moc
magiczna jest wtedy spalana. Podobnie przy czarnej stali – to z
kolei energia magiczna, która dzięki pół-materialnej naturze,
została skrystalizowana pod wolą maga...
– Wystarczy – protektorka podniosła dłoń
uciszając ją. – Dreyk, jak brzmi Drugie prawo magii?
– Em... a mogę swoimi słowami? Bo nie
pamiętam dokładnej definicji – chłopak podrapał się w tył
głowy.
– Możesz, byle poprawnie.
– Mag nie może utracić swojego źródła
magicznego – odpowiedział Dreyk. – Będzie on je zawsze
posiadał, aż do swojej śmierci, a może i dłużej jeżeli
istnieje życie pozagrobowe. Interpretacja też jest w sumie
dosłowna, bo jedyne co można zrobić to najwyżej zablokować
przyrost mocy maga klątwą. Magii nigdy nie można go pozbawić.
– A przyrost? – dopytała się Amilazath.
– On też był w tym prawie? – zdziwił się
Dreyk.
– Tak.
– Przyrost to proces uzupełniania mocy
magicznej w ciele enów – dodał chłopak. – Wynosi on dokładnie
jeden mirforem i trwa nieprzerwanie, o ile nie rzuca się zaklęć,
gdyż uzyskana w tym procesie moc jest natychmiastowo pożytkowana na
rzucane zaklęcie.
– Poprawnie – stwierdziła protektorka –
skoro padło stwierdzenie mirforem, to Houn powiedz nam co to tak
właściwie jest.
– Mirforem to jednostka mocy magicznej,
obliczana z pola pod funkcją logarytmiczną wykresu natężenia
energii magicznej, od czasu jej przyrostu, czyli co dziewięć i trzy
dziesiąte sekundy. Dwa mirforemy zawierają więc więcej natężonej
energii, niż jeden mirforem pomnożony przez dwa. Ma to
odzwierciedlenie w praktyce, gdyż skutki zaklęć wraz z przyrostem
mirforemów mają większą efektywność niż wynikałoby to z
funkcji liniowej...
– Wystarczy Houn – profesor Amilazath
zamknęła księgę. – Dreyk, ile mirforemów może pomieścić
ciało ena?
– Pięć – odpowiedział chłopak – o ile
ciało jest do tego przystosowane.
– Znów poprawnie. Houn, czy magia natury, to
dziedzina magiczna?
– Nie – odparła dziewczyna – to
kompletnie inna magia, używana przez druidów. Niestety, nie poznana
zbyt dobrze, ze względu na skrytość przedstawicieli tej profesji.
W przeciwieństwie do naszej magii demonicznej, ma ona charakter
zewnętrzny, związany z terytorium na, którym...
– Dobra, wystarczy – Amilazath znów
przerwała wykład dziewczynie – a teraz odpowiedzcie mi oboje,
czy wyście wykuli tę książkę na pamięć? – mówiąc to
podniosła grubą księgę, opatrzoną tytułem, który głosił:
Podstawowa teoria magii, Tyrmorr Brodaty.
– Nie, czytałam tylko – odpowiedziała jej
Houn. Dreyk milczał.
Protektorka spojrzała po nich, odłożyła
książkę, po czym złożyła dłonie na pulpicie.
– Te zajęcia są wam zupełnie niepotrzebne
– stwierdziła w końcu, nadal patrząc po dwójce żaków –
podstawy teorii magicznej znacie bardzo dobrze. Acz skoro już tu
jesteśmy, zadam wam jeszcze jedno, bardzo ważne pytanie. Macie
odpowiedzieć na nie krótko i możliwie zwięźle – zamilkła na
chwilę. – Kim jest mag bitewny?
– Mag bitewny, to użytkownik magii
demonicznej parający się też walką przy użyciu konwencjonalnego
uzbrojenia – odpowiedziała Houn. Dreyk pokiwał głową.
– Podręcznikowo – podsumowała jej
odpowiedź Amilazath – a ty Dreyk? Jaka jest twoja odpowiedź?
– Taka sama – odparł chłopak. – Mag
bitewny to pół-czarodziej, pół-wojownik. Wytrenowany dodatkowo w
mirmagii.
– A więc takie są wasze odpowiedzi –
pokiwała głową ich protektorka. – Mam nadzieję, że zmienią
się do czasu zakończenia nauki pod mym okiem.
– Zmienią? – podchwyciła Houn. – Nie
były to dobre odpowiedzi?
– Były poprawne – odpowiedziała jej
Amilazath – ale były niezwykle płytkie. Bycie magiem bitewnym, to
bycie wojownikiem bez honoru, czy dumy. Niewielu o tym wspomina, ale
w tej profesji zawsze chodziło o proste „zabić
i przeżyć”. To właśnie jest ideą kombinacji magii z bronią
konwencjonalną... No dobrze! Na dziś zajęcia zakończone!
Porozmawiam też z Namvalem, aby w ogóle je odwołać. Są wam
niepotrzebne.
– Naprawdę? – zdziwiła się Houn.
– A zaliczenie? – dodał Dreyk.
– Właśnie je zdobyliście – rzekła
Amilazath wstając – teraz macie wolne. Już! Poszli stąd! Muszę
zamknąć salę.
Oboje wstali i wyszli z sali, rzucając za
siebie standardowe „do widzenia”. Będąc na korytarzu oboje
ruszyli korytarzem do bocznego wyjścia, aby przejść do domu
akademickiego.
– Dreyk – zagadnęła go nagle Houn – to
były najkrótsze dwie godziny zajęć, jakie kiedykolwiek w życiu
miałam.
– Nie za wcześnie na takie stwierdzenia?
Minął dopiero pierwszy tydzień zajęć na akademii.
– Być może – odparła – w każdym
razie jedna rzecz z głowy. Jadłeś już kolację?
– Nie – pokręcił głową Dreyk.
– Ja też nie. Pierwszy przystanek w
akademickim, kuchnia?
– Znowu chcesz ze mną zjeść? – otworzył
przed nią drzwi wyjściowe.
– A masz coś przeciwko? – odpowiedziała
pytaniem, wychodząc z budynku.
– Nie, nie mam – odparł, idąc za nią.
***
Drugi tydzień zajęć minął Dreykowi
znacznie łagodniej i spokojniej niż pierwszy. Główną przyczyną
było zapewne to, że ograniczył się do chodzenia tylko na te
wykłady, które zamierzał wybrać. Zyskał więc sporo czasu
wolnego oraz powoli zaczął wpadać w akademicki rytm. Nigdy
wcześniej go nie zaznał, ale spodobała mu się idea zajęć o
stałej porze.
Po piątkowych zajęciach, będąc już pewnym
tego, jakich dziedzin magicznych chce się uczyć, zaniósł dokumenty
z planem studiów do Amilazath. Myślał, że dobrze zrobił, aż do
rozmowy z Houn następnego dnia.
Po ćwiczeniach z mirmagii oboje udali się na
skraj ogrodu akademickiego, gdzie siadłszy na ziemi pod starym
dębem, zaczęli się sklejać po konsekwencjach edukacji ich surowej
protektorki. Tego dnia ostro złoiła rózgą wszystkich swoich
studentów.
– Wiesz co Dreyk? – zagadnęła go Houn,
dotykając ramienia, gdzie przed jeszcze chwilą miała pręgę po
ciosie profesor Amilazath. – Koniecznie trzeba podziękować twojej
matce, za nauczenie cię tak przydatnego zaklęcia... Wybrałeś
uzdrowienie?
– Tak – odparł chowając kryształ do
kieszeni. Udało mu się w znacznym stopniu podleczyć obrażenia
swoje i jej. Oczywiście nie był w stanie zniwelować tych
najsroższych sińców, ale przynajmniej nie bolały one aż tak
mocno.
– Pasuje ci – Houn pokiwała lekko głową.
– Dreyk, uzdrowiciel bitewny. Sklejałbyś siebie i towarzyszy
na polu walki. Całkiem nieźle. Ja wybrałam transmutację.
– Ja też.
– Że co proszę? – zapytała nagle Houn.
– No – odparł nieco zbity z tropu Dreyk –
też wybrałem transmutację. W sumie miło, będziemy chodzić razem
na zajęcia...
– Zaraz, chcesz mi powiedzieć, że jako mag
bitewny wybrałeś dwie dziedziny magiczne?
– Nie, trzy – poprawił ją. – Jeszcze
Tajemnic.
– Trzy dziedziny? – Houn spojrzała na
niego jak na idiotę. – Dreyk, czy ty jesteś masochistą?
– Że kim? – chłopak miał naprawdę
zdezorientowaną minę.
– Lubisz sobie robić krzywdę? Jesteśmy
grupą szkolącą się na magów bitewnych. Nie wymaga się od nas
studiowania więcej, niż jednej dziedziny, bo więcej nie jest nam
potrzebne. Mamy być czarownikami gromiącymi wrogów mieczem i
magią. Większość skupia się przy tym na jednej szkole magicznej,
czasami dwóch, to jeszcze zrozumiałe. Ale Dreyk... Trzy?! I to od
pierwszego roku?!
– Houn – zwrócił się do niej – nie mam
pojęcia o co ci chodzi. Przecież zajęcia są przystosowane tak,
aby można się było uczyć kilku dziedzin naraz. Mogę uczęszczać
na tyle wykładów, na ile mi się żywnie podoba.
– Właśnie – dziewczyna podniosła palec
wskazujący ku górze – to są wykłady! A ćwiczyć zaklęcia mamy
w zakresie własnym, z czego egzamin będzie zarówno z umiejętności
praktycznych jak i wiedzy teoretycznej. Zaczynasz chwytać?
Dreyk nie odpowiedział. Zadrżał na całym
ciele, powoli uświadamiając sobie w jakie bagno się wpakował.
Ćwiczenia w zakresie własnym. To tutaj tkwił haczyk.
– Dotarło w końcu? – zapytała Houn.
– Ale przecież nie może być tak źle! –
ton Dreyka był jednak niepewny. – To tylko trzy dziedziny. Jakoś
to ogarnę...
– Dreyk – Houn położyła mu dłoń na
ramieniu – ja ćwiczę dwie godziny dziennie, w sumie trzy, jeżeli
liczyć jeszcze mirmagię, a wybrałam tylko jedną dziedzinę.
Chłopakowi zrobiło się gorąco. Houn
ćwiczyła trzy godziny dziennie. On jeszcze nawet nie zaczął.
Ukrył twarz w dłoniach.
– A jak zrezygnuję z uzdrawiania i tajemnic?
– zapytał z nutą nadziei w głosie.
– Jakbyś mógł, byłaby to całkiem dobra
decyzja – odparła Houn. – Termin zapisów był do wczoraj.
Będziesz musiał pewnie iść z petycją do rektora...
– Z petycją? Uh... Nie chcę go kłopotać –
stwierdził Dreyk, wbijając wzrok w ziemię.
– Na pewno? Może być ci ciężko z taką
ilością materiału.
– Ta... – Dreyk westchnął. – Może być
ciężko.
– A co w ogóle powiedziała Amilazath, gdy
przyniosłeś jej swój plan?
– Nic szczególnego – Dreyk wzruszył
ramionami – po prostu go przyjęła bez zbędnego komentarza.
– Ciekawe – stwierdziła Houn. – Ze mną
rozmawiała na temat mojego. Z tego co wiem z Algerdem też
gadała... O wilku mowa. Idzie tutaj.
Dreyk podniósł wzrok, rozglądając się
wokoło. Rzeczywiście, od strony domu akademickiego kroczyło ku nim
dwóch znajomych Lithijczyków – Algerd i Livmir. Ten pierwszy
szedł oczywiście na przedzie i wyglądał jakby czegoś chciał.
– Hej Houn, Młody znów płacze? – zapytał
Lithijczyk, podchodząc do nich. Livmir słysząc to pytanie
tylko uśmiechnął się głupkowato.
– Nie – odpowiedziała dobitnym tonem –
czego chcesz?
– Niczego szczególnego – Algerd nie tracił
jednak poczucia swobody. – Pogadać, dowiedzieć się co
robicie.
– Dreyk uzdrawia nas po dzisiejszych
zajęciach – wyjaśniła dziewczyna.
– Młody? – Lithijczyk uśmiechnął się
pod nosem. – To on w ogóle coś potrafi? Następnym razem polecam
swoje usługi. Z miłą chęcią cię uzdrowię, mam niezłą wprawę
i znam parę niezłych zaklęć. Idę też o zakład, że w tej
dziedzinie jestem od młodego o wiele lepszy.
– Dlaczego nazywasz mnie „Młody” –
wtrącił się Dreyk, nie patrząc przy tym na Algerda. – Jestem w
twoim wieku.
– Doprawdy? – ton Lithijczyka wyraźnie
zrobił się bardziej pogardliwy. – Nie wyglądasz na takiego.
Płaczesz od jednego ciosu rózgą i do tego jesteś kurduplem.
Zupełnie jak szczyle z pierwszego stopnia...
– Algerd! – Houn wstała gwałtownie i
stanęła przed Lithijczykiem – Po co tu przylazłeś, co? Bo jak
obrażać innych, to won! – dziewczyna gwałtownym ruchem wskazała
mu dom akademicki, skąd do nich przyszedł.
– Spokojnie – Algerd podniósł otwarte
dłonie. – Ja jedynie stwierdziłem fakt. On przecież naprawdę
tak się zachowuje i tak wygląda.
– Algerd – Houn złożyła ręce i
spojrzała chłodno na Lithijczyka – wynoś się.
Przez chwilę na jego twarzy dało się widzieć
cień. Mogłoby się nawet wydawać, że chce uderzyć Houn. Jednak
momentalnie zreflektował się i uśmiechnął się sztucznie.
– Wedle życzenia. Idę – odpowiedział,
odwracając się na pięcie i ruszając w kierunku domu
akademickiego. Livmir, najwyraźniej robiący za tło całej
sytuacji, po prostu podążył za nim.
Dreyk podniósł w końcu wzrok, patrząc za
odchodzącym Algerdem. Po chwili jednak znów zainteresował się
swoimi butami.
– Więc to nie są złe cechy? – zapytał
Houn.
– Przestań – skarciła go dziewczyna –
głowa do góry. Algerd to kretyn, nie przejmuj się tym co mówi.
Dreyk nie odpowiedział. Dopiero po chwili
wstał spod dębu i otrzepał spodnie z pyłu oraz rzadkiej
ściółki, jaka zalegała pod drzewem.
– Chodźmy do akademickiego. Późno się
robi, a kolacji jeszcze nie jadłem.
– Poza tym przydałoby się umyć – dodała
dziewczyna.
– Ano przydałoby się... – odparł Dreyk
ruszając z nią w kierunku domu akademickiego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz