Smoczy Demon, część XVIII


Okładkę narysowała MadBlackie [link]
część XVIII



Czekali w kwaterze Dreyka. Plan był prosty – Algerd i Livmir mieli go chwycić, gdy tylko otworzy drzwi i wciągnąć do środka, po czym Finsarin uderzyłby źródłem Iso prosto w klatkę piersiową diablokrwistego. Iris tymczasem czekał w koncie, ubezpieczając całą sytuację, na wypadek, gdyby coś poszło nie tak.
– Zaraz, słyszycie to? – szepnął Livmir.
Na dole coś się działo. Wyraźnie słychać było czyjeś krzyki i szamotaninę.
– Choroba, co jest? – syknął Iris.
– To Houn! – skojarzył po chwili Algerd. – Biegiem na dół!
Wypadli całą czwórką z kwatery i pobiegli na parter. Na korytarz zaczęli wychodzić inni adepci akademii. W większości zaspani studenci magii praktycznej w szatach nocnych. Większość z nich wyczarowywało sobie sfery światła lub płonienie nad kosturami. Gdy magowie bitewni dotarli do drzwi przedsionka, zebrała się już tam spora grupka pobudzonych żaków.
– Iris! – jeden ze studentów pod drzwiami pomachał w stronę nadbiegającego dragonity.
– Valam! – Iris rozpoznał swojego współlokatora. – Co się tam dzieje?
– Nie wiemy! Drzwi są zablokowane! – odpowiedział młody czarodziej.
– Dobra... – podjął Algerd zatrzymując się przed tłumem – GAWIEDZI, ZROBIĆ MIEJSCE!! WYWAŻAM DRZWI!!
– SŁYSZELIŚCIE GO!! ODSUNĄĆ SIĘ OD DRZWI!! – krzyknął Livmir.
Gromada usunęła się z drogi, dając Algerdowi dość miejsca na rozbieg. Lithijczyk tymczasem kucnął, obejmując prawą nogę w udzie i kostce. Skoncentrował się, formując moc, po czym rzucił zaklęcie wzmacniające. Zazwyczaj nie stosował ich na nogach, ale pięścią tych drzwi nie wyważy.
Algerd rozpędził się i niemal skoczył na drzwi, kopiąc je z całej siły. Nienaturalnie wzmocnione mięśnie aż szarpnęły go boleśnie, ale zaklęcie zadziałało prawidłowo. Drzwi zostały wręcz wyrwane ze ściany i gruchnęły o posadzkę, ciągnąc za sobą czarny pył.
Widzieli wszystko wyraźnie. Pod sklepieniem unosiła się bowiem jasna sfera światła.
Na środku sali stała bestia, obwieszona szczątkami skórzanego pancerza. Gdyby wcześniej nie widzieli tych szarozielonych łusek, nie poznaliby w niej Dreyka. Włosy gdzieś mu zniknęły, zamiast nich miał dwie pary długich, czarnych rogów wyginających się w tył czaszki. Z pleców wyrastały mu duże, błoniaste skrzydła, a poniżej gadzi ogon, szorujący posadzkę pod jego nogami. Jego twarz stała się jaszczurczym pyskiem o dwóch jadowicie zielonych oczach z pionowymi źrenicami. Jednak był następcą Warona. Był Smoczym Demonem.
Monstrum w swych ramionach trzymało Houn. Najlepszą z magów bitewnych, zawsze niepokonaną. Miała rozszarpany brzuch, z którego na ziemię ściekały strumienie krwi. Dogorywała właśnie, patrząc w pysk bestii, która przed chwilą rozpruła jej ciało. Podniosła dłoń, chwytając Dreyka za ramię i zaczęła poruszać ustami, jakby chciała coś powiedzieć. Nie zdołała jednak wykrztusić słowa. Osunęła się na pierś diablokrwistego, zamknęła oczy i wyzionęła ducha.
– HOUN! – Algerd pierwszy otrząsnął się z osłupienia.
Potwór zdał zdał sobie sprawę z ich obecności. Chwycił on mocniej ciało Houn i odwróciwszy się, uderzył skrzydłami. Nie mógł wzlecieć w tak ciasnym pomieszczeniu, ale pomogło mu to odbić się od ziemi, aby wydostać się na zewnątrz przez okrągłe, szerokie okno ponad drzwiami.
Na posadzkę poleciały odłamki rozbitego szkła, gdy Smoczy Demon wydostał się na zewnątrz.
– TO WYNATURZENIE! – Wrzasnął Iris, brutalnie przepychając się do przodu przez tłum gapiów. – NAWET JAK NA DIABLOKRWISTEGO TA FORMA JEST PO STOKROĆ SPACZONA!
– Uspokój się dragonito! – zawołał idący za nim Finsarin. – Nie szarżuj!
– Właśnie – wycedził Algerd – nie szarżuj. To rola skrzydlatego. Finsarin, leć za nim!
– Proszę? – zdumiał się alar. – To coś właśnie zabiło Houn! HOUN! Ty jeszcze chcesz ścigać tę bestię?!
– Tak! – Lithijczyk krzyknął mu w twarz. – Ona była jedna, nas jest czterech! Leć za nim natychmiast! Śledź go i rzucaj nam flary w powietrze! Musimy dorwać drania!
– Algerd... – zaczął Finsarin.
– To nasze zadanie i obowiązek! Musimy pomścić Houn! Liv, zajmij się tymi drzwiami!
Drugi Lithijczyk natychmiast zajął się drzwiami wejściowymi. Po chwili Finsarin bez słowa wybiegł z domu akademickiego i wzbił się w powietrze.
– Musimy go dorwać Algerd... – syknął Iris.
– Wiem, ale najpierw... – Lithijczyk odwrócił się do gromady studentów zgromadzonych przy wejściu do przedsionka. – Słuchajcie! Dreyk, jest diablokrwistym i właśnie zaczął zabijać! My, jako magowie bitewni, natychmiast ruszamy, aby ubić bestię! Niech ktoś natychmiast powiadomi Gwardię! – dopiero wtedy kiwnął na dragonitę, po czym wybiegł z budynku.
Liv! Miej oko na flary! – rzucił jeszcze do drugiego Lithijczyka.
Trzech magów bitewnych, ruszyło biegiem do bram akademii.

***

Konie wzięli pod zastaw z miejskiej stajni i opuścili Kaudno w pełnym galopie. Dreyk i podążający za nim Finsarin mieli przewagę kilkunastu ładnych minut. Magowie bitewni nie szczędzili więc wierzchowców.
Jechali traktem wzdłuż Puszczy Hratovskiej wypatrując dwóch uskrzydlonych sylwetek na tle rozgwieżdżonego nieba.
– Tam! Flara nad lasem! – krzyknął nagle Livmir.
Algerd też to dostrzegł. Mała ognista eksplozja buchnęła nad koronami drzew.
– Jasny szlag! – zaklął Lithijczyk. – Za mną!
Zjechał z ubitego traktu, przez łąkę prosto w zasłonę drzew. Koń pod nim wyhamował gwałtownie i prychnął z wyrzutem, wyraźnie zwalniając tępa. Zwierzę nie miało najmniejszej ochoty w pełnym galopie przedzierać się przez gęstą puszczę.
– Będzie miał przewagę – Iris podjechał do Algerda – on prawdopodobnie widzi w ciemnościach, my nie.
– Myślisz, że o tym nie wiem? – syknął Lithijczyk. – Liv! Gdzie teraz?!
– A tam o jakoś było! – mag bitewny machnął ręką w kierunku jakiegoś punktu w ciemnościach.
– Dobra stop! – Wstrzymał konia Iris. Lithijczycy poszli za jego przykładem.
Dragonita wyczarował w dłoni niewielki płomień, rzucający nieco światła na jego postać.
– Zaczekajmy spokojnie na kolejną flarę – stwierdził. – Nie błądźmy jak dzieci we mgle.
– Fakt – odparł, Algerd podjeżdżając do niego koniem.
Czekali w napięciu, obserwując czarne korony drzew. Algerd oparł rękę na udzie i zaczął miarowo uderzać w nie palcami. Wokoło słychać było jedynie szum liści, pohukiwanie sów, coś też szmerało nisko na ściółce. Widzieli jednak niewiele, parę najbliższych pni, na jakie oświetlał płomyczek Irisa i migający czerwienią przez liście księżyc.
Nagle dostrzegli kolejną flarę wybuchającą ponad lasem.
– Blisko! – powiedział półszeptem Algerd. – Z koni.
Zeskoczyli z wierzchowców. Lithijczyk przywiązał swojego do najbliższej gałęzi i gestem przywołał do siebie towarzyszy.
– Gdy go dorwiemy musimy mieć plan – stwierdził.
– A Finsarin? – zapytał Livmir.
– Idiotą nie jest – odparł Algerd – jak zorientuje się o co się dzieje, zapewni nam wsparcie z powietrza. Musimy jednak ustalić co robimy. Liv, jak tylko go dostrzeżemy, rzucamy Adrenalinum.
– Jasne.
– Iris, nie rzucaj błyskawicami bez ładu – Algerd zwrócił się do dragonity. – Błyski byłyby oślepiające, a i jeszcze byś trafił któregoś z nas.
– Nie ucz ojca dzieci robić! – burknął Iris w odpowiedzi. – Zamierzałem zakląć ostrze na błyskawice.
– Świetnie – odparł Algerd. – Mierzymy się z przeciwnikiem, który ma niezwykle odporną skórę i prawdopodobnie widzi w ciemności. Nie zakładamy, że walczy jak Dreyk, jest prawdopodobnie ogarnięty szałem. Będzie atakował szybko i odruchowo, wiedziony instynktem.
– Jaki masz plan ataku? – zapytał Iris.
– Atakujemy wszyscy naraz – stwierdził Lithijczyk. – Staramy się go okrążyć, co chwila do niego doskakując i nękając pojedynczymi uderzeniami. Jeżeli na kimś się skupi, ten stara się umknąć bestii, a pozostała dwójka atakuje go od tyłu. Musimy celować po skrzydłach tak, aby nie był w stanie wzbić się w powietrze. Każdy cios musi być mocny, musimy dać się bestii we znaki. Wszystko jasne?
Pozostali magowie kiwnęli krótko głowami.
– Śmierć diablokrwistemu! – Algerd uderzył kosturem o ziemię.
– Śmierć potworowi! – Livmir wyszarpnął miecz z pochwy.
– Śmierć! – Iris również dobył klingi.
Ruszyli przez ciemności w kierunku ostatniego wybuchu zaklęcia flary. Po chwili zobaczyli ją znowu, dokładnie nad tym samym miejscem. Dreyk najwyraźniej przestał się przemieszczać i na nich czekał.
Algerd zaklął pod nosem. Nie liczył na atak z zaskoczenia, ale nie spodziewał się, że diablokrwisty przygotuje się i będzie czekał na potyczkę. Bestia prawdopodobnie nie przygotowała żadnej zasadzki, w końcu była w amoku.
Zapowiadał się ciężki pojedynek. We trójkę powinni dać jednak radę Smoczemu Demonowi. To w końcu był jedynie oszalały Dreyk, przemieniony przez manifestację. Jeden z najgorszych magów bitewnych. Byli od niego o niebo lepsi.
Pomszczą Houn i zabiją niebezpieczną gnidę, która śmiała żerować na społeczeństwie tuż pod ich nosami. Po ich stronie jest prawo i Gwardia.
Iris nagle przylgnął do pnia najbliższego drzewa. Przygasił też podtrzymywany płomyczek na swej dłoni. W milczeniu wskazał tylko głową Algierowi, aby ten spojrzał dalej.
Lithijczyk idąc za jego przykładem, również skrył się za najbliższym pniem i zaczął szukać obiektu zaniepokojenia dragonity. Szybko go dostrzegł – czarna przykurczona postać na środku niewielkiej, leśnej polanki.
To był Dreyk. Pod nim widać było coś leżącego na mchu. Algerd rozpoznał bladą twarz i ramiona. Ciało Houn. Potwór zapewne je właśnie pożerał, jak wcześniej tego diablokrwistego na arenie.
Kiwnął głową do Irisa i Livmira kryjącego się nieopodal. Akcję czas zacząć. Mag bitewny natychmiast przyłożył lewą dłoń do piersi. Serce zaczęło walić w niej jak szalone, rozprowadzając ciepło po całym ciele. Energia zaczęła rozpierać mu mięśnie.
Oboje z Livmirem ryzykowali. Zaklęcie adrenalinum, pobudzało ciało do produkcji dużych ilości adrenaliny i to ponad zwykłą miarę. Osoby nieprzyzwyczajone mogły dostać zawału serca. W tej jednak chwili potrzebowali siły. Byle rozgrzanie nie zdałoby egzaminu.
Iris tymczasem skończył zaklinać ostrze, po którym zaczęły tańczyć słabe wyładowania elektryczne. Wszystko było gotowe. Ruszyli.
Wypadli na polanę biegiem, z krzykiem na ustach. Algerd wysunął się naprzód, przymierzając się do srogiego uderzenia swym bojowym kijem. Cios z łatwością dosięgnął Dreyka, a jego siła dosłownie zmiotła bestię znad sponiewieranego ciała Houn.
Diablokrwisty upadł w leśną ściółkę, groteskowo szarpiąc powietrze na w pół złożonymi skrzydłami. Algerd przystanął za ciałem dziewczyny. Iris i Livmir w tym czasie zdążyli otoczyć Smoczego Demona.
Bestia ledwo podniosła się na ziemi, a Livmir już doskoczył do niej uderzając oburącz mieczem. Dreyk uchylił się jednak przed tak zamaszystym atakiem i ryknął na Lithijczyka. Wyglądało, jakby miał zamiar na niego skoczyć, by rozszarpać mu gardło.
Przez to odwrócił się tyłem do Irisa. Dragonita natarł na diablokrwistego i trafił. Klinga nie przecięła łuskowatej skóry Dreyka, ale zaklęcie na nią nałożone poraziło go ładunkiem elektrycznym.
Wtedy Smoczy Demon zionął po raz pierwszy. Odskakując od dragonity jak oparzony, obrócił się pyskiem w jego stronę i zionął najprawdziwszym ogniem. Nikt się tego nie spodziewał, zwłaszcza Iris. Dragonita zdążył jedynie podnieść ramię, chcąc osłonić twarz.
– IRIS! – Wrzasnął przerażony Livmir.
Część dragonitów była odporna na ogień. Nawet Dreyk miał po matce tę zdolność, wszyscy o tym wiedzieli. Żywiołem Irisa, na jego własne nieszczęście, nie był jednak ogień. Dragonita zajął się płomieniami i rzucił miecz, wrzeszcząc w agonii. Widzieli jak pada na leśną ściółkę, tarzając się, aby ugasić płomienie.
Algerd zachował zimną krew. Zacisnął dłonie na okutym kiju i rzucił się do przodu, by...
– ALGERD UNIK!! – usłyszał nad sobą. Skoczył w bok.
Z góry nadeszła potężna fala lodowatego powietrza, pokrywając szronem leśną ściółkę. Niestety, przez krzyk Finsarina, Dreyk również uskoczył przed zaklęciem mrożącym.
Liv! Ignisramori! – wrzasnął Algerd.
Lithijczycy przyłożyli lewe dłonie do swych piersi. Czas na kolejne zaklęcie. Algerd skoncentrował się i uformował odpowiednio moc. Jego ciało zlało się zimnym potem, gdy ogarnął je nieprzenikniony chłód. Mimowolnie zaczął szczękać zębami. Jeżeli Dreyk znów zionie ogniem, nie oberwą tak jak Iris. Ochrona przed gorącem powinna ich w pewnym stopniu uodpornić.
Bestia przejęła inicjatywę. Wystarczył jej jeden moment poświęcony na rzucanie zaklęcia. Diablokrwisty zaszarżował w stronę Algerda, zamachując się szponiastą dłonią. Lithijczyk nawet nie blokował. Wycofał się w tył, unikając ciosu.
Wtedy zdecydował się zaatakować Livmir. Chciał ciąć Dreyka od tyłu, płasko w skrzydła, aby ten nie odleciał. Potwór zwrócił pysk w jego stronę i zionął. Lithijczyk znalazł się pośród szalejących płomieni. Wycofał się natychmiast, gasząc wolną dłonią swój pancerz. Jego własna skóra była jednak nie tknięta.
Algerd wykorzystał to. Zdzielił silnie bestię trafiając od dołu w pysk. Dreyk natychmiast odsunął się w tył, chroniąc swój gadzi łeb przed kolejnymi ciosami bojowego kija.
Nagle na Smoczego Demona, skoczył od tyłu dragonita. Iris, ugaszony wcześniejszym zaklęciem mrożącym Finsarina, pozbierał się i postanowił znów wkroczyć do akcji. Algerd dotychczas jedynie słyszał niestworzone opowieści o dragonickiej wytrzymałości. Teraz widział taką, na własne oczy. Iris, niepomny spalenia połowy twarzy, po prostu wskoczył na bestię, chwycił ją lewym łokciem pod gardło i uniósł ku niebu swoją prawicę.
– ŻRYJ TO!! – wrzasnął dragonita, a na jego dłoni pojawiły się błyskające pioruny.
Uderzył nią w dół. Celował w klatkę piersiową, chciał rozwalić mu serce potężnym wyładowaniem elektrycznym...
...ale Dreyk złapał jego rękę w nadgarstku. Zaklęcie zniknęło natychmiastowo, jakby zostało rozproszone. To nie mogła być jednak prawda. Dreyk był w amoku, myślał jak zwierzę. Zwierzęta nie koncentrują się, aby rzucać zaklęcia. Prawda?
Diablokrwisty pochylił się w przód, zrzucając z siebie Irisa. Dragonita grzmotnął plecami o ściółkę. Dreyk błyskawicznie podniósł nogę i uderzył butem w krtań ofiary. Iris nie miał szans. Pod podeszwą bestii jego gardło chrupnęło nieprzyjemnie, a dragonita zaczął charczeć i parskać. Chwilę później wyzionął ducha, zadławiwszy się własną krwią.
– Cholera! – syknął Algerd, po czym krzyknął do Livmira: – COŚ JEST NIE TAK! ON CHYBA...
Nie dokończył. Z nieba pomknęła w dół błyskawica, powodując olbrzymi huk. Finsarin trafił prosto w Smoczego Demona. Bestia padła nieopodal miecza porzuconego przez Irisa. Ruszała się jeszcze.
– ATAKUJ! NIE GADAJ! – rzucił z góry alar.
Skrzydlaty pomknął w dół, szykując w dłoni źródło Iso. Chciał wykończyć potwora bezpośrednim uderzeniem w pierś. Gdyby zionął, on chroniłby się zaklęciem mrożącym. Przeciwko jego szponom miał na sobie kolczy pancerz. Jedynie skrzydła miał odsłonięte.
Porzucony w ściółce miecz poderwał się i pomknął w stronę alara. Przebił prawe skrzydło na wylot. Finsarin szarpnął się jeszcze lewym skrzydłem ku górze, ale nie zdołał utrzymać się w powietrzu. Runął na łeb na szyję, upadając na leśną ściółkę. Nie ruszał się.
Algerd wstrząśnięty patrzył na dłoń Dreyka wyciągniętą ku górze. To on rzucił zaklęcie. Telekinetycznie poderwał ostrze w górę i cisnął je w skrzydło Finsarina. Lithijczyk, kontem oka wychwycił też ruch ze strony Livmira.
– STÓJ! – wrzasnął. – ON RZUCA ZAKLĘCIA!
Dreyk wstał, przykładając lewą rękę do piersi.
– Leczy się! – odkrzyknął Livmir.
Algerd nie mógł tego pojąć. Jak ogarnięty amokiem diablokrwisty może rzucać zaklęcia? To miała być przecież zezwierzęcona bestia. Atakująca wszystko jak leci. Widział Dreyka przecież wcześniej na arenie. Teraz jednak potwór zachowywał się inaczej. Choć nadal wyglądał na wściekłego, to używał mózgu. Używał magii.
Liv! Prillonsevenno! – krzyknął do towarzysza.
– Co? Z adrenalinum to szaleństwo!
Dreyk ryknął, rozkładając skrzydła. Szykował się do ataku.
– JUŻ! WZMOCNIJ SIĘ! – wrzasnął Algerd.
Znów oboje przyłożyli dłonie do piersi i skoncentrowali się. Moc rozchodziła się po ciałach Lithijczyków szarpiąc ich nerwy oraz mięśnie, zwłaszcza mięśnie. Przez pierś Algerda przeszło ukłucie bólu. Serce biło za szybko. Oboje ostro przeciążali swoje ciała. Nie mieli jednak wyboru, musieli sięgnąć po ostateczne rozwiązanie.
Smoczy Demon ruszył, wyciągając lewą dłoń w stronę Algerda. Lithijczyk poczuł natychmiastową ulgę. Moc uszła z mięśni, nerwów i, co najważniejsze, serca. Algerd prychnął pod nosem. Bestia musiała użyć rozproszenia magii. Roztropne posunięcie, ale nie wystarczające. Zwyciężyli.
Szarża Livmira była błyskawiczna. Uderzył on od tyłu, w skrzydło Smoczego Demona. Dreyk zawył boleśnie. Już chciał się odwrócić, rzucić rozproszenie również na Livmira. Lithijczyk jednak zdzielił go szybko klingą po łapach.
Livmir był teraz szybszy od najszybszych seveków. Zaklęcie przyśpieszenia nie było byle wzmocnieniem. Sprawiało, że prędkość poruszania się podmiotu stawała się błyskawiczna, niczym mgnienie oka. Ceną było jednak gigantyczne obciążenie organizmu. Zwykła osoba padłaby po kilku sekundach. Livmir miał jednak doświadczenie, przez pięć lat edukacji jego ciało już się przyzwyczaiło do zaklęć dziedziny uzdrowień, oraz przeciążeń jakie za sobą ciągnęły.
Tłukł Smoczego Demona, raz po raz z wyraźnym świstem klingi. Dreyk mógł jedynie cofać się do tyłu, osłaniając ramionami. Nie miał czasu na rzucenie żadnego zaklęcia, czy chociażby na kontratak. Postanowił więc skorzystać z ostatniego asa w rękawie. Zionął ogniem.
Płomienie ogarnęły Livmira, ale ten nie zaprzestał ataku. Ochrona przed ogniem nadal działała. Lithijczyk jak w transie tłukł mieczem Dreyka, celując po głowie i ramionach. Jego skóra, choć zaczerwieniła się wyraźnie, nadal pozostawała nietknięta.
Algerd zauważył jak Smoczy Demon rozkłada błoniaste skrzydła. Chciał uciec w powietrze. Mag bitewny natychmiast rzucił się do przodu, okrążając walczących.
– MYŚLISZ, ŻE DAM CI SZANSĘ?! – krzyknął Algerd.
Uderzył kijem w skrzydło bestii. Nie poleci. Kolejny cios poszedł w zgięcie kolana. Dreyk padł na klęczki przed Livmirem. Wtedy Lithijczyk uniósł oburącz miecz i ciął z ukosa prosto w łeb Smoczego Demona.
Próbował się obronić. Zasłonić ramionami. Uderzenie powaliło go na bok samą brutalną siłą. Ostrze nie musiało przecinać skóry. Dreyk leżał na leśnej ściółce pod stopami Livmira.
– Dorwaliśmy drania! – wykrzyknął Algerd podchodząc do ciała. – Chyba jeszcze dycha... Livmir?
Nie odpowiedział. Patrzył na niego szeroko otwartymi oczyma. Wypuścił rękojeść miecza i chwycił obojgiem dłoni za klatkę piersiową, chwiejąc się bezwładnie. Jego serce właśnie odmówiło posłuszeństwa.
– Liv! – Algerd rzucił swój kij bojowy i chwycił towarzysza. – Przestań podtrzymywać zaklęcie! Uwolnij je!
– N-nie mog... – wyjęknął Lithijczyk – długie dzia... nie podtrzymuję...
– TY KRETYNIE! – wrzasnął Algerd. Nie miał prawa tak go nazywać. Sam chciał włożyć w zaklęcie tyle mocy, aby trwało co najmniej minutę, bez podtrzymywania go.
Położył umierającego Livmira na ziemi i zaczął ściągać z niego pikowaną przeszywanicę. Musiał jak najszybciej dostać się do klatki piersiowej.
– Nie umieraj mi tu Liv! Właśnie nam się udało! Wygraliśmy! Nie wolno ci teraz umierać!
Livmir nie odpowiedział. Algerd, ściągnąwszy w końcu osmalony pancerz, skrzyżował dłonie na jego mostku, po czym zaczął naciskać. Trzydzieści razy i przerwa. Trzydzieści razy i przerwa. Trzydzieści razy i...
Przyłożył ucho do klatki piersiowej Livmira. Serce nie zaskoczyło, pierś szumiała ciszą. Algerd ponownie skrzyżował dłonie na jego mostku, ale nie nacisnął. Oczy Livmira spoglądały na rozgwieżdżone niebo ponad koronami drzew, ale go nie widziały. Lithijczyk wydał już swój ostatni dech.
– Cholera... – jęknął Algerd. – To nie tak miało się skończyć.
Zamknął powieki zmarłego przyjaciela. Trzy trupy, nie, może dwa. Musiał jeszcze sprawdzić, czy Finsarin skręcił sobie kark, czy jest jedynie nieprzytomny. Inaczej sobie wyobrażał to starcie.
Coś poruszyło liście nieopodal. Skatowany Smoczy Demon jeszcze żył i zaczynał powoli dochodzić do siebie po ostatnim ciosie. Algerd wstał i podniósł leżący obok miecz.
– Kurewsko trudno cię zabić, Dreyk – stwierdził.
Podszedł do leżącej na ziemi bestii i z całej siły wymierzył jej kopniaka w brzuch. Dreyk stracił dech. Zaczął kłapać gadzim pyskiem, starając się złapać jakiekolwiek oddech.
– Ciężko ci oddychać? – wycedził Algerd. – Pozwól, że pomogę...
Dla kontrastu wymierzył mu cios w klatkę piersiową. Nie mógł się powstrzymać przed mściwym uśmiechem. Bestia pod nim ryczała, nie wściekle, było to łkanie zranionego zwierzęcia. Smoczy Demon leżał pokonany, pod nim, na boku. Nie mógł się przewrócić na plecy, bo przeszkadzały mu w tym skrzydła.
– Do dobicia cię, przydałby się jakiś buzdygan, czy choćby młot – Algerd obszedł ofiarę dookoła. – Niestety, nie mieliśmy takiego sprzętu. Będę musiał więc cię dobijać bardzo powoli... – podeszwa buta opadła na jego lewe skrzydło. – TO ZA HOUN!
Dreyk ryknął z bólu. Kość niestety wytrzymała uderzenie.
– Widać muszę się lepiej przyłożyć – Algerd znów podniósł nogę. – TO ZA IRISA!!
Tym razem postarał się, by dołożyć do ciosu całą swą wagę. Kość ramieniowa skrzydła chrupnęła wdzięcznie, a Dreyk zawył. Algerd napawał się widokiem wijącej się pod nim z bólu bestii.
– No, a teraz będzie za Finsarina! LEŻEĆ MŁODY!
Kopnął go między łopatki. Prosto w kręgosłup, obracając na plecy i wciskając mu pysk w ziemię. Słyszał jak Smoczy Demon charknął już tylko, łkając jak zbity pies. Algerd obszedł go, stając przed łbem bestii.
– Pocieszę cię, Dreyk – powiedział do diablokrwistego – kończymy zabawę. Nie wiem, czy uda mi się rozwalić ci czaszkę za pierwszym razem, ale w końcu ci łeb pęknie!
Mówiąc to, chwycił miecz Livmira za ostrze i podniósł rękojeścią w górę. Zamierzał bić jelcem. Ostrze mogło mu przeciąć skórzane rękawice, ale mówi się trudno. Liczyła się efektywność. Skoncentrował się, zbierając w ramionach moc magiczną.
– To za Livmira – wycedził Algerd.
W ciemnościach rozszedł się świst. Algerd zachwiał się, wypuścił z dłoni ostrze miecza i padł trupem przed Dreykiem. Z jego czoła sterczał promień strzały, zakończony lotką zrobioną z piór ptaków leśnych.
Smoczy Demon nie zobaczył jej od razu. Po chwili jednak nadbiegła, natychmiast klękając przy nim. Miała na sobie ubranie podróżne i duży plecak ze zrolowanym płótnem tuż za jej głową. Do pasa miała przypięty kołczan oraz, znajomy mu, zakrzywiony nóż do skórowania. W lewej dłoni dzierżyła ciężki, refleksyjny łuk.
– Dreyk, to ty, prawda? – Svalae delikatnie dotknęła pyska bestii, nieopodal paskudnego rozcięcia pod okiem. – To ty... Zmieniłeś się bardzo. Ogon ci wyrósł...
Vangini wzrokiem oceniła jego stan. Zatrzymała spojrzenie na złamanym skrzydle bestii.
– Możesz cofnąć tę przemianę, prawda? – zapytała. – Tylko nie rób tego teraz. Jeżeli wchłoniesz złamane skrzydło, mogą pojawić się komplikacje. Najpierw cię wyleczę. Nie ruszaj się.
Svalae położyła łuk na ziemi, po czym podeszła klękając przy skrzydle. Chwyciła zdecydowanie obie jego części i pewnym ruchem zestawiła je ze sobą. Dreyk natychmiast ryknął żałośnie, po czym zacisnął paszczę, jęcząc cicho.
– Aretren – mruknęła pod nosem vangini.
Magiczna moc przelała się z jej dłoni, przez dwa pierścienie, prosto do skrzydła Smoczego Demona. Tkanki zapiekły wściekle, zrastając się błyskawicznie. Po chwili kość była cała choć nadal bolała.
– No – stwierdziła uzdrowicielka – teraz wróć do zwykłej postaci. Nie znam się na gadach.
Dreyk wziął głęboki wdech i powoli wypuścił powietrze. Minęła dobra chwila, zanim zaczął wracać do pierwotnej postaci. W końcu jednak skrzydła oraz ogon zaczęły się kurczyć i wchłaniać w ciało. Podobnie jak rogi, na miejsce których wróciły włosy, znów porastając całą czaszkę. Skóra oraz paznokcie również odzyskały swą pierwotną formę. Ostatnie uległy przemianie oczy – pionowe źrenice na powrót stały się okrągłe i straciły zdolność widzenia w ciemnościach.
– Svalae... – jęknął Dreyk.
– Cii – odparła siostra – rzucę zaklęcie regeneracji, a potem jeszcze jedno leczenie. Muszę szybko postawić cię na nogi. Dostaniesz ciężkiej gorączki poleczniczej, ale jesteś diablokrwistym. Powinieneś wytrzymać... – Dreyk poczuł na plecach dłonie siostry. – Amareten.
Po całym jego ciele rozeszła się ciepła moc, szczypiąc uszkodzone tkanki. Dreyk nie mógł jednak wyróżnić organów na jakie działała. Bolało go całe ciało.
– Svalae – znów podjął Dreyk, dysząc ciężko – tam w ściółce leży dziewczyna. Musisz ją uleczyć jak tylko potrafisz. Nawet czarami z dziedziny krwi... Jeżeli jest potrzebny przeszczep, weź od ciał leżących obok, są świeże...
– Dreyk, ona nie żyje – odpowiedziała vangini. – Aretren!
Ponownie rzuciła zaklęcie uzdrawiające. Tym razem najmocniej zapiekło rozcięcie pod jego okiem. Diablokrwisty, gdy tylko poczuł, że ma na to siły, podniósł się na czworaka.
– Nie, jeszcze damy radę... – załkał. – Niosłem ją do matki... Jest najlepszą uzdrowicielką jaką znam. Wyleczy ją. Musimy ją tylko posklejać... – podniósł się na nogi i chwiejnym krokiem ruszył w kierunku ciała Houn.
– Dreyk... Dreyk! – Svalae zatrzymała go. – Ona nie żyje. Już jej nie pomożemy. Musimy stąd jak najszybciej odejść.
– Nie! – Dreyk odepchnął ją. – Nigdzie się nie ruszam bez Houn! Muszę ją uratować... ona nie może tak skończyć!
Padł na kolana przy zwłokach dziewczyny i położył dłonie na jej zakrwawionym brzuchu. Skoncentrował się, zbierając w dłoniach cały zapas mocy jaki posiadał, do ostatniego mirforema. Gdy rzucił zaklęcie uzdrawiające, ciało aż zadrżało od ilości przelanej w nie mocy.
Nie zrosła się jednak żadna tkanka. Już wcześniej, przed walką uleczył ją całkowicie. Na jej ciele nie było nawet najmniejszego skaleczenia. Jednak nadal nie oddychała, serce nie biło, a martwe oczy spoglądały daleko w pustkę.
– Dreyk – Svalae klęknęła przy nim, obejmując brata. – Ona już odeszła.
– Ja... – po policzkach Dreyka popłynęły rzewne łzy. – Ja nie chciałem jej skrzywdzić! Nie chciałem jej zabijać!
– Wiem – powiedziała Svalae. – Ale co się stało, to się nie odstanie. Magia nie jest wszechpotężna.
– Musi by... agh!
Pod lewym okiem Dreyka na powrót pojawiło się rozcięcie, obficie buchając krwią. Svalae natychmiast wypuściła brata z objęć i chwyciła za twarz, obracając ją w swoim kierunku. Patrzyła uważnie na rozcięcie.
– Dreyk, natychmiast mi powiedz, jak zadano ci tę ranę – zażądała.
– To Houn – jęknął. – Chciała mnie dźgnąć w oko sztyletem umagicznionym klątwą okaleczenia. Zapomniałem o tym...
– A ja to zaleczyłam na siłę – westchnęła. – Teraz zostanie ci paskudna blizna. Nie ruszaj się.
Położyła dłoń na jego twarzy i wypowiedziała kolejne zaklęcia:
– Sanrama... – ranę diablokrwistego szarpnął ból podobny do setek wbijanych haczyków. – Aretren... – następnie zapiekła ona wściekle zasklepiając się gwałtownie. – Lepiej?
– Svalae, ja znajdę sposób – pociągnął nosem Dreyk – na początek zabierzemy ją do matki. Ona mi pomoże...
– Czyli lepiej – mruknęła do siebie vangini. – Ty naprawdę nigdzie nie pójdziesz bez jej ciała?
Dreyk pokręcił głową. Svalae nie odpowiedziała. Pochyliła się nad ciałem Houn i podniosła je jakby nic nie ważyło.
– Dobra, zabieramy ją – stwierdziła w końcu. – Weź mój łuk i zarzuć na siebie tamtą przeszywanicę. Chodzenie z gołym torsem nie jest zbyt zdrowe. Weź też tamten miecz. Przyda się w przyszłości...
Dreyk natychmiast rzucił się po przeszywanicę Livmira i założył ją na siebie. Odnalazł też w ciemnościach jego klingę oraz łuk Svalae.
– Już – stwierdził, idąc do siostry. – Chodźmy do matki.
– Nie spotkamy się z nią – vangini ruszyła między drzewa.
– Jak to? Musimy do niej iść z Houn!
– Nie – znów zaprzeczyła. – Z Houn pomogę ci ja, nie matka. Ona zamierza odciągnąć od nas pościg, podczas gdy my uciekniemy.
– Dokąd w takim razie idziemy? – szedł za nią krok w krok, by nie zgubić jej w ciemnościach.
– Dosiąść koni, jakie pozostawili twoi oprawcy – odparła Svalae – a potem jak najdalej stąd...

***

W górskiej pieczarze płonęło niewielkie ognisko. Piekł się nad nim świeżo oskórowany zając. Na zewnątrz lało jak z cebra. Mieli prawdziwe szczęście znajdując grotę tuż przed deszczem. Svalae ściągała właśnie cięciwę z łuku, podczas gdy Dreyk dokładał chrustu do ognia. Konie tymczasem parskały na skraju pieczary, nie chcąc zmoknąć, ani wejść głębiej w jaskinię.
Minęły trzy dni od ich ucieczki. Kierując się na południe prawdopodobnie przekroczyli już granicę z Dragonią, zostawiając za sobą swój ojczysty kraj. Dreyk nie miał jednak pewności. Poza tym, jakoś mało go to obchodziło. Spojrzał na ciało Houn leżące nieopodal. Zawinął je szczelnie w płótno i związał. Cztery razy dziennie traktował je zaklęciem uzdrawiającym, aby powstrzymać proces gnicia. Nos jednak podpowiadał mu, że to za mało.
– Svalae – zwrócił się do siostry – my już nie zobaczymy się z matką?
– Nie – pokręciła głową – dała mi to jasno do zrozumienia, wysyłając mnie za tobą. Jeżeli pamiętasz swoją ostatnią wizytę w domu, to przypomnisz sobie, że się z tobą też pożegnała.
– Ona wiedziała – wycedził Dreyk – mogła mi powiedzieć! Nie doszłoby do tego!
– Dreyk, mieć przeczucie, a wiedzieć to dwie różne rzeczy – odparła spokojnie Svalae – o twojej niezwykłej manifestacji dowiedziała się, czekając na ciebie w Kaudnie. Miała godzinę, by zaplanować naszą ucieczkę i robiła to w ciemno.
– Gdzie jest?
– Nie wiem – Svalae spojrzała mu w oczy – nie powiedziała mi, bo sama bym za nią poszła. Powiedziała mi jedynie, żebym cię odszukała i ruszyła na południe. Nie wiem gdzie poszła, ani jaki miała plan.
– I tak mogła mi powiedzieć – parsknął Dreyk. – Wystarczyło stwierdzić: słuchaj synek, chyba jesteś potworem. Weź z tym coś zrób.
– Nie mów tak. Jeżeli ty jesteś potworem, to ja też. Oboje jesteśmy diablokrwistymi i mam tylko jedną manifestację mniej niż ty. Kto wie? Może z czasem też okażę się pół-demonem? W końcu jesteśmy bliźniętami.
– Zabiłem cztery osoby, w tym Houn. Svalae, ja ją kochałem.
– Ja też mam krew na rękach – odpowiedziała vangini, wyciągając strzałę z kołczanu i przyglądając się grotowi. – Tamta noc nie tylko tobie odebrała niewinność. Zastrzeliłam ena. Zrobiłam to bo musiałam, bo zabiłby mojego brata. Dreyk, odpowiedz mi szczerze, czy gdybyś nie zabił choć jednej, z tych czterech osób, to czy byłbyś dziś tutaj, ze mną?
Dreyk westchnął ciężko.
– Nie – odpowiedział po chwili. – Wygrałaś, ale tylko dzisiaj. Jutro znów będę użalał się nad sobą.
– Wtedy znów cię ogarnę – schowała strzałę z powrotem. – Słowem, albo pięścią.
– Straszna jesteś... To dokąd zmierzamy?
– Na południe, byle dalej.
– W Dragonii się nie zatrzymamy – stwierdził Dreyk, dorzucając chrustu do ognia. – Nasza Gildia Magów ma tam zbyt silną pozycję. Mogą nas szukać. Jest jeszcze Jaria, ale tam magów średnio znoszą. Może Eletilis?
– Kraj nirenów? – zapytała Svalae. – To daleko i Gildia ma tam małe wpływy. Będziemy tam jednak jechać wiele dni... Dreyk, dlaczego akurat tam? Makraina albo Lorenis byłyby tak samo dobre.
– Nie zamierzam pochować Houn – odpowiedział Dreyk – a tamtajsi druidzi maja magię inną, niż nasza demoniczna. Istnieje możliwość, że z jej pomocą uda się przywrócić ją do życia.
– Ty naprawdę nie chcesz odpuścić, prawda? – westchnęła Svalae.
– Nie, dopóki mam choć cień nadziei na przywrócenie jej życia. A ty mi w tym pomożesz – wskazał siostrę palcem – obiecałaś.
– Obiecałam... Zajączek chyba już jest gotowy.
Svalae zdjęła gryzonia znad ognia i siadła obok Dreyka. Zjedli w milczeniu i ułożyli się do snu. Czekało ich wiele dni podróży. Musieli dobrze wypocząć.

***

Ten incydent zadecydował nie tylko o losie Smoczego Demona. Mord jakiego się dopuścił, wywołał skandal, przez który ówczesny arcymag Viviel Corus został zdetronizowany z ramienia Najwyższej Rady Filiclarii, na korzyść swojego konkurenta Zalvana Amenta. Co więcej, Gwardia Filiclaryjska w swym statusie, za zgodą nowego arcymaga, umieściła zapis o zakazie wstępu w jej szeregi magom bitewnym. Było to tłumaczone ich "brakiem zdyscyplinowania", na co dowodem miał być samowolny pościg za Dreykiem jego byłych kolegów, który doprowadził do rzezi na obrzeżach puszczy Hratovskiej.
Ten incydent dał również argumenty do działania środowiskom przeciwnym Traktatowi o Tolerancji Diablokrwistych oraz ugrupowaniom lithijskich narodowościowców. Choć w konsekwencji doprowadziło to do Powstania Listopadowego w roku 927. To zostało ono jednak zbrojnie stłumione przez siły Amenta.
W tym czasie ślad po Dreyku, Smoczym Demonie zaginął. Choć istnieją podania, jakoby pojawiał się on w wielu wschodnich królestwach, w różnych okolicznościach, to jednak żadne z nich nie znajduje potwierdzenia historycznego.

Podsumowując, wokół postaci Dreyka Smoczego Demona narosło wiele legend, wykorzystujących wszystkie luki i niejasności, jakie ta persona po sobie zostawiła. Zniknął on z kart historii tego samego dnia, w którym z hukiem się na nich pojawił. Choć istnieje jeszcze wiele pytań bez odpowiedzi, mam nadzieję, iż odpowiedziałem co najmniej na te najistotniejsze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz