część XV
Widzowie skandowali okrzyki w kierunku
walczących. Co chwila ktoś wybijał się ponad ogólny hałas
wrzeszcząc „BIJ, ZABIJ!” Nie wiadomo
jednak czy te słowa kierowane były do maga bitewnego, czy skazańca,
z którym walczył. Jak widać, większość zebranych była średnio
zainteresowana wynikiem pojedynku. Obchodził ich jedynie widowiskowy
rozlew krwi.
Houn jednak dopingowała Dreyka. Raz po raz
wrzeszczała ile sił w płucach, ale jej słowa ginęły w rabanie
jaki tworzyła widownia. Pozostawało jej więc tylko obserwować, a
było na co popatrzeć. Dreyk trafił na wymagającego przeciwnika,
bardzo szybkiego i wprawnego szermierza. Dziewczyna z zapartym tchem
patrzyła jak zmagali się ze sobą, próbując uzyskać przewagę
jeden nad drugim. Gdy nagle...
– Zaraz... Co jest? – Mruknęła do siebie,
widząc jak Dreyk ucieka od przeciwnika, a Jard zaczął zębami
szarpać bandaże swej prawej dłoni – Pani profesor... –
odwróciła się do protektorki.
Windre Amilazath siedziała po jej lewej,
odwrócona właśnie do rektora Namvala, prowadząc z nim
przyciszoną rozmowę. Dziewczyna szturchnęła protektorkę w ramię.
– Czego?! – Amilazath nie wyglądała na
zadowoloną. Wściekłość dosłownie wylewała się z jej oblicza.
Houn dostrzegła też, że Namval trzymał dłoń na jej ramieniu,
silnie zaciskając swoje krępe palce.
– Chodzi o pojedynek – wyjaśniła
dziewczyna. – Coś się stało i Dreyk uciekł od Jarda.
Protektorka zerknęła na walczących.
Wystarczyła jej sekunda do oceny sytuacji.
– Szlag! Degord, on ma sprawną rękę! –
krzyknęła zrzucając dłoń rektora z ramienia – Schodzę tam!
– Stój! – ślepiec szybko chwycił ją za
przedramię – Nigdzie nie idziesz!
– TRZEBA PRZERWAĆ WALKĘ!
– NIE! Aresztują cię i już nigdy nie
będziesz mogła wrócić do akademii!
Amilazath zastygła na sekundę, wbijając w
Namvala spojrzenie pełne zimnej furii. Ślepiec nie mógł jednak
tego spostrzec.
– Nie dam mu tam umrzeć – wycedziła.
– I nie dasz – odpowiedział rektor. –
Ellae nas nie przestrzegła przed chrztem bojowym. Dreyk przeżyje.
Jeżeli nie chcesz myśleć logicznie, to przynajmniej uwierz w
swojego ucznia!
– Pani profesor – Houn przypomniała im o
swojej obecności – co się dzieje? Kim jest Jard? Co to za ramię?
– Diablokrwisty zabójca magów – Amilazath
założyła ręce na piersi, wpatrując się w rzeczonego Jarda
morderczym wzrokiem – jak sam tytuł wskazuje seryjny morderca
czarodziejów. Jego ramię jest zdolne absorbować moc magiczną i...
Zaraz, co robi Dreyk?
Houn również zwróciła uwagę na maga
bitewnego. Dreyk stał w bezruchu na arenie, zamknąwszy oczy. Jard
tymczasem kończył ściągać bandaże z ramienia, obserwując go.
Oboje na coś się szykowali. Dziewczyna pobladła natychmiast,
wciągając głośno powietrze. Serce niemal jej stanęło, gdy
uświadomiła sobie, czego próbuje użyć Dreyk.
– NIE RÓB TEGO!! – stanęła, wrzeszcząc
ile sił w płucach – DREYK, ON WYSYSA MAGIĘ!! OPAMIĘTAJ SIĘ DO
JASNEJ CHOLERY!!
Dreyk miał niewiele opcji. Niemal wszystkie
zaklęcia z dziedziny tajemnic odpadały – Jard po prostu
pochłonąłby je. Podobnie miała się sprawa z transmutacją. W
teorii mógłby wzmocnić się czarami uzdrowień. Nie miał jednak
ma gwarancji, że diablokrwisty po prostu nie chwyci go za fraki
i nie zabsorbuje także tych czarów. Wystarczył prosty kontakt
fizyczny.
Jego jedyna przewaga, magia, okazała się
niemal bezużyteczna w walce z Jardem. Dreyk mógł go pokonać
jedynie konwencjonalnym sposobem. Acz, jeżeli chodzi o szybkość i
umiejętności szermiercze, przeciwnik znacznie go przewyższał. Co
więcej, skoro zdradził się z dziedzinami jakie znał, był
prawdopodobnie przygotowany na wszystkie jego zaklęcia.
Poza jednym. Jard nie mógł znać jednego
zaklęcia z jego repertuaru, albowiem Dreyk sam je wymyślił i
nie powiedział o nim nikomu poza Houn. Widmo absolutne – zaklęcie
dodające mu magiczny zmysł przestrzenny, skanujący otoczenie.
Mógł dzięki niemu widzieć przeciwnika dokładniej, niźli swymi
oczyma, mógł przewidywać jego ciosy, obserwując naraz ruchy nóg,
ramion, ostrza, palców.
Mag bitewny mógł go tym zaskoczyć i
wykorzystać przewagę do momentu, w którym Jard zorientuje się,
co tak właściwie się dzieje. Musiał więc działać szybko,
zakończyć to krótką chwilę po rzuceniu zaklęcia.
Dreyk wziął głęboki oddech i zamknął
oczy. Stał w bezruchu, trzymając miecz oburącz przed sobą. Czar
widma absolutnego nie wymagał żadnej inkantacji, żadnego ruchu,
czy koncentracji na celu zaklęcia. Wymagał jedynie chwili
spokoju, aby rozszerzyć moc zgromadzoną w ciele poza nie i związać
ją w odpowiedniej formie. Nie była to standardowa metoda na
rzucanie zaklęć, Dreyk dochodził do niej ponad dwa lata.
Po chwili, pomimo zamkniętych oczu, zaczął
widzieć. Najpierw samego siebie, dokładnie, z każdej strony,
nawet własne plecy. Widział się jako mlecznobiałą postać, o
niezwykłej wręcz ostrości, stojącą pośrodku niczego. Następnie
wśród bladej czerni, pojawił się bezbarwny piach pod jego
stopami. Było go coraz więcej i więcej. Podłoże rozszerzało się
pod nim na metr, dwa, trzy...
Jard. Mlecznobiały kształt zabójcy magów
szarżował na niego, zamachując się ostrzem z góry. Dreyk nie
widział tylko jego demonicznego ramienia, które zapewne na bieżąco
pochłaniało moc magiczną.
Mag bitewny był gotów. W ułamku sekundy
związał czar i nie otwierając oczu, sparował cios przeciwnika.
Gdy ostrze Jarda opadło na bok, wiedzione klingą Dreyka powieki
diablokrwistego rozszerzyły się wyraźnie. Dopiero wtedy mag
bitewny otworzył oczy i ciął szybko przed sobą.
Polała się krew, a Jard odskoczył od Dreyka
jak oparzony. Po jego lewym ramieniu płynęła krew. Niestety, była
to jedynie rana płytka, nie sięgnęła nawet mięśnia rozcinając
jedynie skórę. Mag bitewny powinien się tego spodziewać. Ciął
szybko, bez impetu, jednak i tak miał oczekiwał czegoś więcej.
Trudno.
– Jard – Dreyk wykonał bronią szybki
młynek – nie miej mi za złe swojej śmierci.
– Pies cię jebał kacie! – Odkrzyknął
diablokrwisty – jesteś głupcem!
Nie jestem głupcem!
Dreyk natarł na skazańca, wykonując prostą
fintę. Jard jednak dzięki swej szybkości, zdołał na nią
zareagować, ratując swą nogę. Mag bitewny jednak nie odpuszczał,
musiał działać szybko, moc powoli uciekała z zaklęcia wprost do
ramienia skazańca. Dreyk przejął więc pałeczkę i teraz to on
napierał na przeciwnika, zmuszając diablokrwistego co ciągłego
cofania się.
Jard był jednak szybki, próbował przejąć
pałeczkę, odpowiadając ripostami, czy wyciągając rękę, by
chwycić Dreyka. Ten jednak zaraz odzyskiwał inicjatywę, znów
przechodząc do ofensywy. Widownia była zadowolona, słychać to
było po ich wiwatach. Dreyk słyszał jak skandowano jego imię, był
już w końcu o krok od wygranej.
Prawe ramię Jarda, nadal kradło mu moc
magiczną. Zasięg widma kurczył się, już zamiast trzech metrów,
skanując przestrzeń w promieniu półtora metra. Musiał to
zakończyć, zanim czar zupełnie się wyczerpie, zanim stanie się
zupełnie bezbronny. Bez choćby jednego mirforema w zapasie.
Wtedy nadarzyła się okazja. Dreyk silnie
odbił ostrze przeciwnika, a ten odsłonił się. Teraz miał szansę.
Błyskawicznie ciął oburącz z góry, prosto w łeb
diablokrwistego.
Nie rozpłatał mu głowy. Jard zasłonił się
swoim demonicznym ramieniem. Choć polała się krew, ostrze weszło
w ciało ledwo na centymetr, nie nawet dochodząc do kości. Cięcie
miało na tyle siły, że przecięłoby zwykłe przedramię i nadal
rozpłatało głowę przeciwnika. Dreyk zdążył zobaczyć jedynie,
jak w karmazynowym spojrzeniu Jarda zagościł błysk chorej
satysfakcji.
Jesteś głupcem, Dreyk.
To był ułamek sekundy. Jard odepchnął
ostrze Dreyka, po czym szybko złapał swą ofiarę za twarz i
pchnął w tył, ku ziemi. Mag bitewny nie wiedział nawet, kiedy
trzasnął ciałem o ubity plac areny. Od nasady czaszki, przez całą
głowę przeszło bolesne tąpnięcie, odbierając mu na chwilę
zdolność myślenia.
Odzyskał ją sekundę później, zauważając,
że obie dłonie ma puste. Rozwiązał się też rzemień, wiążący
jego długie włosy. Pierwszym co zobaczył były czerwone oczy,
zerkające nań spomiędzy palców demonicznej prawicy. Wpatrywały
się w niego pełne podniecenia oraz triumfu. Zapowiadały coś
bardzo złego, bardzo bolesnego.
Nie miał już ani krztyny magicznej mocy.
Nawet ta, którą zapewniał mu przyrost, była natychmiast
pochłaniana przez Jarda. Nie miał też przy sobie żadnej innej
broni. Żadnego noża w bucie, czy sztyletu przy pasku. Serce
zabiło mu szybciej, a po ciele rozlał się zimny pot. Dreyk
drżącymi dłońmi chwycił demoniczne ramię nieskutecznie próbując
ściągnąć je ze swojej twarzy. Po chwili zaczął też wierzgać
nogami.
– Łoo! Spokój! – Jard mocniej zacisnął
palce na twarzy Dreyka – Wiesz co? Sądziłem, że po tym wszystkim
będziesz większym wyzwaniem. A tutaj takie nic...
Diablokrwisty uniósł lekko głowę ofiary i
uderzył nią w ziemię. Z gardła Dreyka dobył się niemy krzyk.
Jard roześmiał się w głos, a gdy mag bitewny puścił jego ramię,
próbując chwycić oprawcę za gardło. Wtedy skazaniec po prostu
znów trzasnął głową maga o ziemię.
– Bolało? – Jard oblizał usta wykrzywione
w paskudnym uśmiechu. – Jesteś żałosny. To nie jest nawet
prawdziwy ból. Teraz ci pokażę prawdziwy ból.
Wtedy wypalił. Całą mocą zgromadzoną w
swym prawym ramieniu. Nie pojawił się jednak ani ogień, ani
błyskawice. Nie błysło żadne światło. Mimo to Dreyk zaczął
wrzeszczeć. Darł się w głos, dygocąc na całym ciele, gdy magia
szarpała całym układem nerwowym. Nie było żadnych ran, nie było
krwi, a mimo to mag bitewny był rozrywany na strzępy. Kawałek po
kawałku, cięto jego ciało, palono go żywcem, solono rany, wbijano
gwoździe w czaszkę i wydłubywano oczy.
Potem została już tylko pustka. Ta, która
znajdowała się za wszelkimi barierami, ziejąca czarna otchłań,
gdzie lała się smoła. Gęsta, wrząca smoła zalepiająca mu
serce, jak szalone pompujące ją wzdłuż całego ciała...
Jard wyprostował się nad ciałem maga
bitewnego. Chłopak jeszcze żył. Jego ramię umożliwiało mu
wszczepianie informacji bólu do umysłu ofiar. Od tego się nie
umierało, a szkoda, gdyby mógł ot choćby ogień tworzyć,
naprawdę spaliłby go żywcem. Na myśl o pieczonych zwłokach
uśmiechnął się pod nosem.
– Jesteś tam jeszcze? – Jard kopnął
Dreyka w bok. – Będzie z tobą więcej zabawy?
Ciało było zwiotczałe. Mag bitewny nie
zareagował na uderzenie. Patrzył tylko apatycznie w przestrzeń,
jakby ktoś z niego duszę wydarł. Jard widział to już
wielokrotnie. Niektórzy po prostu łamali się psychicznie od
takiego bólu. Byli jak sflaczałe ryby, które można dosłownie
kroić żywcem. Czasami im to jednak przechodziło, gdy naprawdę
zaczynał ich kroić.
– Do dupy z taką pierdołą – mruknął
pod nosem. – Nawet szczury w pierdlu dają więcej zabawy jak się
im ogon wyrywa.
Czas było kończyć zabawę. W każdej chwili
ktoś mógł wybiec na arenę, aby go powstrzymać. Musiał w końcu
zabić tego młodzika, albowiem zabawa bez czyjejś śmierci nie
miała najmniejszego sensu.
Jard obszedł swoją ofiarę stając tuż nad
jej głową. Chwycił miecz ostrzem do dołu, opierając demoniczną
prawicę na głowni. Wycelował w krtań. Jeżeli się nie przebije
do kręgosłupa, to po takim pchnięciu mag powinien zadławić
się własną krwią. To powinno być rozrywkowe.
Diablokrwisty zatrzymał się jednak. Dreyk za
szybko oddychał jak na złamaną psychicznie ofiarę. Jard jeszcze
nie spotkał się z czymś takim. Gwałtownie pracująca klatka
piersiowa nie powinna jednak sprawiać żadnych problemów przy
zakończeniu jego żywota. Skazaniec podniósł więc miecz na
wysokość twarzy i pchnął w dół, a klinga opadła na krtań
bezbronnego Dreyka.
Jard nie potrafił ukryć zdumienia, gdy jego
niedoszła ofiara, szybkim ruchem chwyciła oburącz ostrze,
zatrzymując je tuż przed krtanią. To było coś nowego. Jeżeli
jakiś en dochodził przy nim do zmysłów, zazwyczaj uciekał
od jego broni. Nigdy jej nie łapał.
Wtedy zauważył, że po dłoniach maga
bitewnego nie spływa nawet kropelka krwi. Nie nosił rękawic, miał
gołe dłonie i chwytając ostrze w żelazny uścisk nie zadrasnął
się nawet. Zamiast tego na jego dłoniach były szarozielone łuski.
Jard natychmiast wyszarpnął klingę z uścisku
Dreyka i wycofał się w tył. Coś było nie tak. Coś było
bardzo nie tak. Ten mag bitewny wyciągnął jeszcze jednego asa z
rękawa. Zrozumiał czym on jest dopiero wtedy, gdy chłopak podniósł
się z ziemi.
Dreyk dyszał ciężko. Na drżących dłoniach
widać było czarne szpony, podobne do dragonickich. Długie włosy,
nieskrępowane już rzemieniem, opadały na jego twarz pokrytą
pozieleniałymi łuskami. Powyżej czoła wyrastały dwie pary
krótkich, czarnych rogów. Pierwsza, większa, była pochylona
wzdłuż czaszki, druga, mniejsza para, wyrastała po bokach skroni,
zaraz pod pierwszą. Jego oblicze było
wykrzywione szałem i nienawiścią. Zielone ślepia, wyposażone w
kocie źrenice, tak typowe dla diablokrwistych, wbijały się w
Jarda, głodne krwi i zniszczenia.
– Jesteś mi bratem?! – Jard tak samo jak
zaskoczony był i rozradowany. – I do tego pół-demonem! Rzadka
manifestacja, ale nawet nie wiesz jak się cie...
Dreyk zaatakował, rycząc wściekle. W jego
ustach można było dostrzec ostre w szpic zęby. Rzucił się w
stronę Jarda niczym rozszalała bestia. Skazaniec chwycił miecz
oburącz, szykując się do potężnego cięcia.
Ich zderzenie było szybkie. Jard ciął Dreyka
przez brzuch, przy bezpośrednim trafieniu klinga rozcięła jego
skórzaną kurtkę jak kartkę papieru, bez problemu docierając do
skóry. Dlaczego więc znów polała się krew skazańca, a nie maga?
Jard oberwał pazurami po swym demonicznym ramieniu. Nie weszły
głęboko, ale po ręce ściekało mu kilka kropel krwi.
Oszalały Dreyk wyhamował wzbijając w
powietrze tuman kurzu i znów zaczął szarżować na Jarda.
Jedynym śladem po ciosie skazańca było tylko rozcięcie na kurtce
maga.
– Wytrzymały z ciebie sukinsyn – syknął
pod nosem Jard.
Jego łuski musiały być o wiele twardsze niż
na to wyglądały. Nie zada mu najpewniej żadnych obrażeń
siecznych. Pchnięcia przy obłędzie w jaki wpadł były ryzykowne.
Jard musiał swoją ofiarę po prostu zatłuc.
Uniósł klingę w górę. Zamierzał celować
w łeb. Wystarczy, że spowoduje pęknięcie czaszki, a diablokrwisty
padnie natychmiast. Ciął z całą mocą, gdy Dreyk był już przy
nim.
Bestia zatrzymała uderzenie własnym
przedramieniem i odepchnęła ostrze. Jard musiał uciekać.
Błyskawicznie odsunął się w tył, unikając pazurów sięgających
jego gardła. Nie zdążył jednak cofnąć ramion. Dreyk znów
zatopił szpony w jego demonicznej prawicy.
To był koniec. Jard pchnął jeszcze w potwora
mieczem, ale klinga, choć przebiła się przez pancerz, to
prześlizgnęła się po skórze diablokrwistego. Bestia w odpowiedzi
wykonała podobny ruch – pchnęła pazurami w jego brzuch.
Skazaniec zgiął się w pół tracąc na chwilę dech. To nie była
rana śmiertelna, jeszcze nie. Gdy jednak Dreyk podniósł go w górę,
szpony zaczęły powoli przebijać się przez mięśnie do jelit.
Pół-demon rzucił swą ofiarą o ziemię.
Krew ciekła z brzucha i poszarpanej ręki Jarda. Tak musiało być.
Zawsze, gdy ścierało się dwóch diablokrwistych, wygrywał ten,
który był większym potworem. Machiną do zabijania prześcigającą
przeciwnika w okrucieństwie i manifestacjach. Zawsze wygrywał
większy potwór.
Stojący nad nim Dreyk był prawdziwym demonem.
Jego kocie oczy błyszczały jak dwa mordercze szmaragdy, a szpony
ściekały krwią. Na łuskowatej twarzy, wykrzywionej w grymasie
nienawiści, pojawił się złowieszczy uśmiech, podobny do tego,
który wcześniej zdobił jego własne oblicze.
Ostatnim co zobaczył Jard była podniesiona w
górę, szponiasta dłoń opadająca na jego twarz. Gdy pazury
znalazły się w jego oczodołach zaczął wrzeszczeć rozdzierająco.
Przestał krzyczeć jak tylko Dreyk rozszarpał mu krtań.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz