część VI
Dreyk był spocony, poobijany, a przede
wszystkim śmiertelnie zmęczony. Reszta magów bitewnych stała
nieopodal w podobnym stanie. Prowadząca dała im ostro w kość na
szkoleniu bojowym i nawet godzina przerwy, jaką dostali na zjedzenie
obiadu, nie wystarczyła, aby odzyskać choć trochę sił. Chłopak
miał ochotę po prostu paść na twarz i nie wstawać do jutra.
Nawet pod groźbą śmierci.
Zielony trawnik, aż kusił, by się na nim
położyć. Słońce nie grzało też tego dnia za mocno, a łagodny
wiatr dodatkowo chłodził zbolałe mięśnie. Nic tyko rozwalić się
na trawce, zamknąć oczy i odpłynąć w słodki sen.
Jednak nie. Dreyk musiał stać w cholernym
szeregu i słuchać tego babochłopa przed sobą. Bo mirmagia,
bo obowiązkowe zajęcia. Chcąc przynajmniej skorzystać ze świeżego
powietrza, wziął głęboki wdech.
Niestety, niemal natychmiast zgiął się w
pół, charcząc i kasłając w rozpaczliwych próbach złapania
oddechu. Zakrztusił się żutym biedrzeńcem. Na szczęście dość
szybko wypluł ziele, łapiąc w końcu haust powietrza.
Spojrzał po wszystkich. Cała grupa, włącznie
z panią profesor, patrzyła na niego.
– Właśnie mi przerwałeś – stwierdziła
Windre Amilazath.
Profesor Windre, swoją protektorkę, magowie
bitewni poznali ledwo kilka godzin wcześniej. Dreyk, widząc ją,
nie mógł uwierzyć, że faktycznie jest kobietą. Miała szerokie
barki, umięśnione ramiona, zupełnie płaską klatkę piersiową,
krótko ścięte włosy i dwie równoległe blizny, ciągnące się
od poharatanego nosa aż do żuchwy. Jedynymi szczegółem
zdradzającymi jej przynależność do płci pięknej, to brak jabłka
Adama i kształt bioder.
Ten wygląd świadczył jednak o jednej, ważnej
rzeczy – była profesjonalistką. Mięśni oraz blizn nie nabawiła
się machając różdżką na tyłach armii, a gromiąc wrogów
mieczem i magią w pierwszym szeregu.
– Przepraszam, pani profesor – odpowiedział
jej Dreyk.
Amilazath patrzyła nań jeszcze przez chwilę,
jakby chciała dokładnie zapamiętać jego twarz. Obracała przy tym
w dłoniach wiklinową rózgę, którą z jakiegoś powodu przyniosła
specjalnie na te zajęcia. Szybko jednak znów wróciła do
swojego wykładu:
– Kontynuujmy. Jak już wspomniałam,
mirmagia to nie dziedzina magii, a sztuka posługiwania się magiczną
mocą. Studiując na tej akademii, poza teorią, jaką poznacie na
licznych wykładach, będziecie ćwiczyć zaklęcia. Wykujecie na
pamięć formułkę, którą będziecie wykrzykiwać przy machaniu
różdżką, kosturem, czy innym narzędziem magicznym i rzucać tak
zaklęcia. Będziecie to powtarzać, aż wryje się to wam w pamięć
tak, że nawet będąc przymroczeni machinalnie rzucicie ten czar. Tu
wchodzi mirmagia, sztuka władania mocą, pozwalająca używać magii
o wiele prościej, bez różdżek, bez słów. Samą tylko wolą, z
gołej dłoni wystrzelicie ognisty pocisk w przeciągu sekundy.
Livmir podniósł rękę chcąc o coś zapytać.
Profesor Amilazath gestem dała mu pozwolenie.
– Formuły zaklęć przecież po coś są –
stwierdził orlonosy. – Nie uczyliby ich bez powodu. Jak więc
można rzucać czary bez różdżki, czy słów?
– Tylko czekałam na to pytanie – odparła
Amilazath. – Nie uważałeś na teorii magii, co? Moc magiczna,
która w was się tworzy i zbiera w waszych ciałach, jest
nieodłączną częścią was samych. Wyraźnie mówi o tym drugie
prawo magii. Źródła magicznego nie można was pozbawić i bierze
się ona z was samych, bo jest częścią waszego jestestwa. Tak
naprawdę, każde z was ma potencjał, aby kontrolować ją
dokładnie w taki sam sposób jak ręce, czy nogi.
Jednak moc to moc, nogi to nogi. Ciała i
umysły większości enów są do magii nieprzystosowane. Choć
tolerują jej obecność, nie posiadają pierwotnego instynktu
kontroli nad nią, tak jak mają nad kończynami. Mag sam musi
wyrobić w sobie ten instynkt, zyskać kontrolę nad mocą, by móc
jej używać zgodnie ze swoją wolą. Po to mamy narzędzia magiczne,
zaklęte w ten sposób, by pomagały koncentrować, formować i
wysyłać w kierunku celu moc magiczną. Uczymy się też formułek,
by nasza psychika, poprzez autosugestię, zaczęła reagować z
magią.
My jednak idziemy o krok dalej, bo zależy nam
na swobodzie oraz szybkości rzucania zaklęć. Jesteście magami
bitewnymi, o waszym życiu i śmierci w walce mogą decydować
sekundy, a mirmagiczne rzucanie czarów skraca czas koncentracji
i formowania się mocy magicznej, sprowadzając czar do machnięcia
dłonią, czy pstryknięcia palcami. Dobrze... Jeszcze jakieś
pytania? – skończyła, patrząc po studentach. Milczenie grupy
było jednak przeczące.
– Więc zakończmy wstęp i przejdźmy do
ćwiczeń – Amilazath uderzyła rózgą w otwartą dłoń. –
Wszyscy jesteście świeżo, po procesie pobudzania mocy magicznej, a
to oznacza, że znacie co najmniej jedno zaklęcie, które na
koniec tego procesu udało wam się rzucić. Tak więc, na początek
rozejdźcie się trochę, wyciągnijcie różdżki, kostury,
talizmany, czy co kto do czarowanie potrzebuje, i próbujcie
rzucić zaklęcie bez słów. Żadnego szeptu, żadnego piśnięcia.
Dreyk zerknął po reszcie studentów. Jeszcze
nie widział nikogo z nich w akcji, nie wiedział jakich narzędzi
magicznych używali. Houn, Livmir oraz Iris powyciągali krótkie,
proste, drewniane różdżki. Kropka w kropkę podobne do tych, które
były używane przez większość żaków w akademii. Algerd
natomiast przyniósł ze sobą długi, sękaty kostur, a skrzydlaty
Finsarin, wyciągnął zza koszuli medalion z kryształem,
wyglądający jak sto sztuk złota ceny.
Dreyk wyciągnął z kieszeni swój zaklęty
kryształ górski, uśmiechając się przy tym pod nosem. Nie ma co,
miał chyba najbardziej niestandardowe narzędzie magiczne w całej
akademii i to z dodatkową funkcją świecenia na życzenie.
Czas było jednak zacząć ćwiczyć, z tego co
zauważył jego koledzy i koleżanka już dawali z siebie
wszystko. Na ich twarzach malowała się głęboka koncentracja
podczas machania różdżkami. Dreyk wziął więc głęboki wdech i
zacisnął palce na swym krysztale. Pytanie profesor Amilazath o
wskazówki było bezsensowne. Musiał sam dojść do tego, w jaki
sposób rzucić zaklęcie bez słów. Dokładnie tak, jak przy nauce
pierwszych czarów, gdy uczyła go matka.
Delikatnie, bez pośpiechu, skup się i
skieruj moc przez dłoń aż do kryształu...
Nauczyła go prostego zaklęcia leczniczego i
tworzącego sferę światła. To pierwsze wydawało się idealne na
obecną sytuację. Podleczy siniaki zdobyte na szkoleniu bojowym.
Kryształ rozżarzył się bladym światłem, gdy magiczna moc
zaczęła doń spływać.
Tak Dreyk, bardzo dobrze. Gdy skoncentrujesz
w nim tyle mocy, ile uda ci się uzbierać, przesuń kryształ nad
zranieniem i wypowiedz inkantację: Aretren. Jeżeli ci się uda,
skaleczenie powinno zacząć się goić.
Wątpił, by zgromadził w krysztale chociaż
jeden mirforem. Na byle stłuczenie powinno to jednak wystarczyć.
Przesunął więc kryształem nad obolałym ramieniem, skupiając się
na uleczeniu jak tylko mógł. Nie wypowiedział jednak zaklęcia.
Nic. Żadnej ulgi. Dotknął nawet palcem, aby
sprawdzić. Tak, nadal bolało, a moc zgromadzoną w krysztale
szlag trafił. Klasyczne spalone zaklęcie leczące. W sumie dobrze,
że nie zdecydował się na świetlną kulę, tamten czar czasem,
przy nieudanym rzuceniu, miał całkiem zabawne skutki uboczne.
Zamknął więc oczy i skupił się mocniej,
powtarzając zaklęcie leczące.
Nic.
Spróbował jeszcze raz, mocniej zaciskając
powieki i nie zważając na nic wokół. Skupił się tylko na tym,
ażeby jego zaklęcie uzdrawiało.
Nic, zupełnie nic się nie stało.
Poczuł, że się wyczerpał. Odczekał więc
chwilkę, by moc powoli wypełniła jego ciało. Zawsze wydawało mu
się przy tym, że magia rozchodzi się od serca na wszystkie
członki. Nigdy nie trwało to długo. Gdy był już „pełny”,
znów skoncentrował moc w krysztale. Zamknął oczy, skupiając całą
swą wolę na uzdrowieniu swego ramienia...
Naraz coś siekło go niezwykle mocno i
boleśnie przez twarz. Dreyk upadł przyciskając dłoń do lewego
policzka. Bolało jak cholera, gorąco pulsując raz po raz. Z całej
siły powstrzymywał łzy i krzyk cisnący się do gardła. Otworzył
zaszklone oczy, sycząc przy tym cicho z bólu.
Stała nad nim Amilazath, celując weń
wiklinową rózgą.
– Zawsze bądź gotów! – krzyknęła
karcąco. – Nawet, jeżeli z całych sił skupiasz się na jednym
zaklęciu, to nigdy, przenigdy, nie odcinaj się od otoczenia! Masz
być magiem bitewnym! Twoim zadaniem jest być samotnym wojownikiem,
gotowym na wszystko! Nikt nie osłoni ci pleców, to twoje
zadanie! Nikt nie rzuci ci się z pomocą, to twoje zmartwienie!
Odwróciła się do reszty studentów, którzy
przerwali ćwiczenia, bacznie oglądając tę scenę.
– Na moich zajęciach – zwróciła się do
nich – macie zachować czujność! Musicie wiedzieć co się dzieje
wokół was i kiedy uskoczyć przed ciosem, zupełnie jakbyście
walczyli w bitwie. Kto się rozproszy, oberwie – po tych
słowach odwróciła się z powrotem do Dreyka. – A ty wstawaj i
nie rycz jak baba! Ćwicz!
Diablokrwisty poczuł narastającą wściekłość.
Przecież powstrzymał łzy, nie płakał. Wstał powoli, podnosząc
przy tym swój kryształ. Przetarł zaszklone oczy, patrząc spode
łba na profesor Amilazath. Był wściekły, a policzek palił go
nieznośnym bólem. Naszła go ochota wyrwać jej tę cholerną
rózgę i połamać na drobne patyki. Następnie naszpikować nimi
Windre Amilazath. Tak. Brutalnie. Polałaby się krew. Nieświadomie
uśmiechnął się pod nosem na tę myśl.
– Dreyk, wszystko w porządku? – szepnęła
do niego Houn.
– Co? Tak. Oczywiście. Wszystko dobrze.
Dziewczyna patrzyła na niego dość niepewnie.
Dreyk nie miał pojęcia dlaczego.
– Wróćmy do ćwiczeń – stwierdziła,
odwracając wzrok.
Łatwo powiedzieć. Dreyk musiał się
uspokoić, odetchnąć. Dopiero po chwili znów zabrał się
za ćwiczenie mirmagii. Tym razem nie zamknął oczu. Nie
zamierzał drugi raz oberwać z rózgi Amilazath, gdy znów zbytnio
się skupi na ćwiczeniach. Nie pomogło mu to jednak w sukcesywnym
rzucaniu zaklęcia.
Po kilku próbach znów poczuł, że brakuje mu
energii magicznej. Nie było to oczywiście żadnym problemem,
wystarczyło chwilkę poczekać. Zainteresował się w tym czasie
ćwiczącą obok niego Houn. Dawała z siebie wszystko, było to
widać aż nazbyt wyraźnie. W olbrzymim skupieniu machała różdżką,
celując w otwartą dłoń, oczywiście przy tym wszystkim uważnie
obserwowała Amilazath. Ona też miała problemy z rzucaniem
zaklęcia. Raz po raz, z każdym kolejnym machnięciem różdżki nic
się nie działo.
Wtem Dreyk aż otworzył usta ze zdziwienia. Z
różdżki na dłoń Houn wysypał się ciemny pył i pod
rozkazującym machnięciem zbił się w kruczoczarną kuleczkę, nie
większą od orzecha. Dziewczyna widząc ten efekt, uśmiechnęła
się zadowolona.
Profesor Amilazath zauważyła to, podobnie jak
i reszta grupy.
– Bardzo dobrze! Doskonale – podeszła do
Houn i podniosła z jej dłoni czarną kuleczkę. – Czarna stal.
Hmm...
Ścisnęła kuleczkę w pięści, bez żadnego
problemu rozgniatając ją znów w ciemny pył. Protektorka
zdmuchnęła go z dłoni, a ten zniknął w powietrzu, zanim dotarł
do ziemi.
– Za słabo ubita – stwierdziła – ale to
i tak imponujący wyczyn. Na pierwszych zajęciach z mirmagii rzucić
zaklęcie bez słów. Nazywasz się Houn, tak?
– Tak, pani profesor.
– Masz talent, Houn – Amilazath pokiwała
głową z uznaniem – i to spory.
– Dziękuję – dziewczyna uśmiechnęła
się zadowolona.
Dreyk musiał szczerze przyznać sam przed
sobą, że jest zazdrosny o jej umiejętności. Poradziła sobie już
na pierwszych zajęciach, podczas gdy on został skarcony.
– Wracać do ćwiczeń! – rozkazała
studentom Amilazath.
Wszyscy posłusznie znów zaczęli ćwiczyć,
niestety bez większych sukcesów. Podczas czterech godzin zajęć
Houn udało się jeszcze zrobić dwie podobne kulki. Ranking lekcji
przedstawiał się następująco: jeden młody geniusz i jedna
obolała oferma.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz